Название | Proxima |
---|---|
Автор произведения | Stephen Baxter |
Жанр | Научная фантастика |
Серия | Proxima/Ultima |
Издательство | Научная фантастика |
Год выпуска | 0 |
isbn | 9788381165075 |
I wreszcie dotknęli ziemi. Nagłe zderzenie wybiło ich z powrotem w górę, po czym ponownie opadli z piskiem opon. Kolejne przeciążenie, tym razem związane z manewrem hamowania, wcisnęło Yuriego w pasy.
Wahadłowiec się zatrzymał. Wzbity przez nich tuman kurzu prędko rozwiał się na równinie, odsłaniając sprany błękit nieba i okolicę usianą kamieniami.
Lex McGregor momentalnie wbiegł do nich przez drzwi kokpitu. Rozpinał pod szyją skafander ciśnieniowy. Yuri widział pot na jego ciele.
– Koła się zatrzymały i wylądowaliśmy. Kiedy Armstrong lądował na Księżycu, był to, wiecie, mały krok dla człowieka. Ale dla was, moi mili, to krok ostatni, prawda? Koniec trasy. Witamy na Proximie c.
Rozdział 9
DWAJ ASTRONAUCI OCZYWIŚCIE WYSZLI PIERWSI.
Zaraz potem strażnicy zaczęli odpinać pasażerów od foteli, jednego po drugim, i wyprowadzać ich z kabiny. Każdy w towarzystwie strażnika musiał przejść przez śluzę powietrzną, mimo że na zewnątrz można było podobno swobodnie oddychać. Najwidoczniej śluza stanowiła jedyną drogę wyjścia z wahadłowca.
Yuri czekał na swoją kolej skołowany i oszołomiony – zbyt roztrzęsiony, jak mu się zdawało, aby czuć strach lub ekscytować się tym, że za chwilę postawi stopę na obcej planecie. Może emocje ogarną go później? A może nie. Bądź co bądź, ludzie od niepamiętnych czasów marzyli o podboju Marsa, który okazał się jednym wielkim sraczem.
W końcu kazali mu wyjść. Mattock przywiązał go do swojego nadgarstka i plastikowym sznurkiem skrępował mu nogi w kostkach. Szurając stopami pozbawionymi swobody ruchów, Yuri ruszył przed siebie i niezgrabnie przeszedł przez wąski luk do ciasnej śluzy.
W trakcie całego cyklu pracy śluzy siedział na ławeczce twarzą w twarz z ponurym strażnikiem.
– Daj mi tylko powód – ostrzegł ten ostatni.
Yuri wyszczerzył zęby w odpowiedzi.
Zapaliła się zielona lampka i zewnętrzna gródź szybko się otworzyła. Ujrzał szaroróżowy piasek, którego ziarenka rzucały długie cienie. Powietrze było przesycone zapachem pojazdu kosmicznego: paliwa, oleju i jakby rozgrzanego metalu. Dało się wyczuć również delikatną woń czegoś zupełnie innego, nutę starości i rozkładu – jak w angielskim parku, pomyślał, wśród jesiennych liści.
Mattock popchnął go lekko.
– Idź przodem.
Yuri musiał przełożyć przez próg związane nogi, a potem z wysokości trzydziestu centymetrów zeskoczyć na ziemię, której dotknął obiema stopami jednocześnie. Od razu zauważył, że siła ciężkości tutaj niewiele różni się od ziemskiej – jeśli w ogóle.
Znajdował się w cieniu szerokiego, wciąż gorącego i czarnego jak węgiel skrzydła wahadłowca.
Zrobił niezgrabnie kilka kroków, wyszedł z cienia i po raz pierwszy podniósł wzrok na gwiazdę, słońce tego świata. Była to olbrzymia latarnia na błękitnym niebie, może nie tak jasna jak ziemskie Słońce, lecz mimo to oślepiająca i trzy, cztery razy większa. Poza tym niebo było puste z wyjątkiem dwóch błyszczących gwiazd, dobrze widocznych w pełnym świetle dnia, tudzież jednej planety, która wisiała na firmamencie niby odległy księżyc.
Pasażerowie, którzy wyszli przed nim, siedzieli w kółku na ziemi kilka kroków od wahadłowca. Mattock szturchnął Yuriego, każąc mu dołączyć do reszty. Mężczyzna ruszył ku nim powoli, rozglądając się z ciekawością. Przenosząc spojrzenie nad głowami pasażerów, dostrzegł skrzącą się niebieską taflę jeziora. Za nim rozciągała się burozielona linia – zapewne lasu. Jeszcze dalej majaczyły pofałdowane góry. I, jak okiem sięgnąć, żadnego śladu ludzi, murów, ogrodzeń. Ani kopuł jak na Marsie.
Przed pasażerami stanęła porucznik Mardina Jones.
– Powietrze w porządku, co? Prawdziwy cud, biorąc pod uwagę, że jesteśmy na innej planecie – rzuciła do Yuriego.
– No, raczej.
Przypatrywała mu się uważnie.
– Wiesz, Eden, że tylko ty zatrzymałeś się na chwilę, żeby… się rozejrzeć? – Spojrzała w niebo zmrużonymi oczami. – Jakie to dziwne… że słońce zawsze będzie tak wisiało. Nigdy nie zajdzie, nigdy nie wzejdzie. Przynajmniej za waszego życia.
– Naprawdę?
Popatrzyła na niego.
– Mieliście tyle lekcji. Ty faktycznie nic z nich nie wyniosłeś, co?
– Gdzie pozostali?
– Kto?
– Inne grupy, które przyleciały tu wahadłowcem przed nami.
– Daleko stąd. Major McGregor wszystko wam wyjaśni. Tymczasem posiedź tu sobie z innymi. Musimy wyładować zapasy na czas naszego pobytu tutaj i dla was, osadników, na pierwsze tygodnie i miesiące. Do tego ColU.
Yuri nie wiedział, co to takiego.
– Potem odlecicie?
Poklepała kadłub wahadłowca.
– Tak, odlecimy. To naddźwiękowe ptaszysko pofrunie z powrotem w niebo. No dobrze, jeśli teraz rozwiążę ci nogi, usiądziesz razem z tamtymi?
– Tak.
Pochyliła się, wyciągnęła nóż zza pasa i rozcięła więzy.
Postąpił krok w stronę siedzącej grupy, potem drugi i trzeci… by naraz zerwać się do biegu. Był to w zasadzie trucht, trochę niewygodny z powodu związanych rąk, jednak Yuri dał sobie radę. Wyczuwając twardy grunt pod butami, wyciągał nogi przed siebie.
Gdy mijał siedzących, doścignęły go wesołe okrzyki. A także ostrzeżenia.
– Hej, Lodowy dzieciaku! Stój, bo…
– Bo co, Mattock? Zamierzasz się z nim ścigać? Zostaw go. Pomyśl, dokąd pobiegnie. Do drugiej grupy tysiąc kilosów stąd? Zobaczysz, że wróci. Lepiej mi pomóż z tą skrzynią z prowiantem.
A Yuri wciąż gnał przed siebie: biegł po piasku rozdmuchanym przez wahadłowiec podczas lądowania i dalej, gdzie piasek był niewzruszony, i jeszcze dalej, dokąd nie sięgałyby granice żadnej małej marsjańskiej kolonii jak Eden, i wreszcie tak daleko, że głosy ludzi stały się ledwie słyszalne. Gdy się w końcu odwrócił, wahadłowiec siedzący nisko na podwoziu wydawał się czarno-białą zabawką na stole. Yuri nie zatrzymywał się jednak w swoim biegu w stronę lasu i gór.
Dlatego jako ostatni dowiedział się, że w pewnej chwili podczas lotu, kiedy powszechna uwaga zwrócona była gdzie indziej, Abbey Brandenstein dźgnęła w serce Josepha Mullane’a zaostrzonym uchwytem plastikowej szczoteczki do zębów.
Rozdział 10
GDY NADSZEDŁ DLA ANGELII OSTATNI WIECZÓR w świecie ludzi, doktor Kalinski okazywał jej czułe względy. Tak to postrzegała z perspektywy czasu.
Nie pozbywszy się jeszcze przyciężkiej humanoidalnej postaci, udała się na uroczystą kolację z doktorem Kalinskim i jego córką Stef, a także z kontrolerami, którzy mieli się o nią troszczyć w czasie dziesięcioletniego lotu do układu Proximy, osobami takimi jak Bob Develin i Monica Trant, dwudziesto-