Czarnobylska modlitwa.. Светлана Алексеевич

Читать онлайн.
Название Czarnobylska modlitwa.
Автор произведения Светлана Алексеевич
Жанр Документальная литература
Серия Reportaż
Издательство Документальная литература
Год выпуска 0
isbn 9788375364187



Скачать книгу

mi go obejmować. Głaskać… Ale ja… Podnosiłam go i sadzałam na łóżku. Zmieniałam pościel, mierzyłam temperaturę, wynosiłam basen. Wycierałam. Całą noc obok niego. Śledziłam każdy jego ruch. Każde westchnienie.

      Dobrze, że nie w sali, tylko na korytarzu. Zakręciło mi się w głowie, chwyciłam się parapetu. Obok przechodził lekarz, wziął mnie za rękę i nagle pyta: „Pani jest w ciąży?”. „Nie, nie!” Tak się przestraszyłam, żeby tego ktoś nie usłyszał. „Proszę nie oszukiwać” – westchnął.

      Tak się zmieszałam, że nie zdążyłam o nic go poprosić. Nazajutrz wezwano mnie do ordynatorki. „Dlaczego pani mnie oszukała?” – spytała surowo. „Nie miałam wyjścia. Gdybym powiedziała prawdę, wysłałaby mnie pani do domu. To święte kłamstwo!” „Co pani narobiła!…” „Ale ja z nim…” „Kochana ty moja! Kochana…”

      Do końca życia będę wdzięczna Angielinie Guśkowej. Do końca życia.

      Inne żony też przyjeżdżały, ale już ich nie wpuszczono. Były ze mną matki strażaków, tym pozwolono. Mama Wołodi Prawika cały czas prosiła Boga: „Zabierz mnie zamiast niego”.

      Profesor z Ameryki, doktor Gale… To on zrobił operację przeszczepu szpiku… Pocieszał mnie, że jest szansa, niewielka, ale jest. Taki potężny organizm, taki silny chłop! Wezwano wszystkich jego krewnych. Dwie siostry przyjechały z Białorusi, brat z Leningradu, gdzie służył. Młodsza Natasza miała czternaście lat, bardzo się bała, płakała. Ale jej szpik najbardziej się nadawał. (Milknie). Już mogę o tym mówić. Dotąd nie mogłam. Nie mówiłam przez dziesięć lat… Dziesięć lat. (Milknie).

      Kiedy dowiedział się, że szpik dla niego pobierają od młodszej siostrzyczki, zdecydowanie odmówił: „Lepiej umrę. Zostawcie ją, jeszcze za mała”. Starsza siostra Luda miała dwadzieścia osiem lat, sama jest pielęgniarką, wiedziała więc, na co się decyduje. „Byle tylko żył” – powiedziała. Widziałam operację. Leżeli obok siebie na stołach. W sali operacyjnej było duże okno. Kiedy skończyli, Luda czuła się gorzej niż on, miała na piersi osiemnaście nakłuć, z trudem wychodziła spod narkozy. Do dzisiaj choruje, jest inwalidką. A była z niej piękna, silna dziewczyna. Nie wyszła za mąż. Ja wtedy chodziłam z jednego pokoju do drugiego, od niego do niej. Leżał już nie w zwykłej sali, ale w specjalnej komorze niskociśnieniowej, za przezroczystą przesłoną, za którą zabraniano wchodzić. Były tam takie specjalne urządzenia, pozwalające robić zastrzyki i cewnikować bez wchodzenia za zasłonę. Ale wszystko na plastrach, na klamerkach, więc nauczyłam się obsługiwać te urządzenia odsuwać… I dostawać się do niego… Przy jego łóżku stało krzesełko. Czuł się tak źle, że już nie mogłam odejść ani na chwilę. Wołał mnie bez przerwy: „Lusia, gdzie jesteś? Lusieńka!” Wołał i wołał. Inne komory, gdzie leżeli nasi chłopcy, obsługiwali żołnierze, bo cywilni sanitariusze odmówili, żądali odzieży ochronnej. Żołnierze wynosili baseny. Myli podłogi, zmieniali pościel. Robili wszystko. Skąd się tam wzięli żołnierze? Nie pytałam. Tylko on… On… A codziennie słyszę: umarł, umarł… Umarł Tiszczura. Umarł Titienok. Umarł… Jak obuchem w głowę.

      Stolec od dwudziestu pięciu do trzydziestu razy na dobę. Z krwią i śluzem. Zaczęła mu pękać skóra na rękach, na nogach. Całe ciało pokryło się bąblami. Kiedy kręcił głową, na poduszce zostawały kępki włosów. A wszystko takie kochane, bliskie… Próbowałam żartować: „To nawet lepiej. Nie muszę przynosić grzebienia”. Wkrótce ich wszystkich ostrzygli, ja strzygłam Wasię sama. Wszystko chciałam robić przy nim sama. Gdybym mogła wytrzymać fizycznie, to nie odeszłabym od niego, byłabym przy nim dwadzieścia cztery godziny. Było mi szkoda każdej chwili. Każdej minuty… (Zasłania twarz rękami, bez słowa). Przyjechał mój brat i przeraził się: „Nie puszczę cię tam!”. A ojciec wtedy: „Spróbuj takiej nie puścić! Przez okno ci wejdzie! Po drabinie”.

      Wyszłam… Wracam, a tam na stoliku leży pomarańcza. Duża, nie żółta, ale różowa. On się uśmiecha: „Przynieśli mi. Weź i zjedz”. A siostra przez zasłonę macha ręką, że nie wolno jeść tej pomarańczy. Bo jak już przez jakiś czas koło niego leżała, to nie tylko jeść, ale strach jej nawet dotykać. „No, zjedz – prosi – przecież lubisz pomarańcze”. Biorę pomarańczę do ręki, a on w tym czasie zamyka oczy i zasypia. Cały czas dawano mu zastrzyki, żeby spał. Narkotyki. Siostra patrzy na mnie z przerażeniem… A ja? Gotowa byłam zrobić wszystko, żeby tylko nie myślał o śmierci… I o tym, że jego choroba jest straszliwa, że się go boję… Urywek jakiejś rozmowy… Mam go w pamięci. Ktoś mi tłumaczy: „Niech pani pamięta, że ma przed sobą już nie męża, nie ukochanego, ale obiekt radioaktywny o wysokiej gęstości skażenia. Nie jest pani samobójczynią. Proszę się wziąć w garść”. A ja jak szalona: „Kocham go! Kocham go!” Kiedy on spał, ja szeptałam: „Kocham cię!”. Kiedy szłam przez dziedziniec szpitalny, powtarzałam: „Kocham cię!”. Kiedy niosłam basen: „Kocham cię!”. Wspominałam, jakeśmy z Wasią żyli. W naszym hotelu. Zasypiał nocą tylko wtedy, kiedy mnie brał za rękę. Miał taki nawyk: we śnie trzymać mnie za rękę. Przez całą noc.

      A w szpitalu to ja brałam go za rękę i nie puszczałam.

      Noc. Cisza. Jesteśmy sami. Patrzy na mnie bardzo uważnie i nagle mówi: „Tak bym chciał zobaczyć nasze dziecko. Jakie będzie?”. „A jak mu damy na imię?” „No to już ty sama wymyślisz…” „Dlaczego ja, skoro jest nas dwoje?” „To jeśli będzie chłopiec, niech ma na imię Wasia, a jeśli dziewczynka – Nataszka”. „Jak to Wasia? Już mam jednego Wasię. Ciebie! Drugiego nie chcę”.

      Nie wiedziałam jeszcze, jak go kocham! On… Tylko on… Całkiem jak ślepa! Nawet nie czułam kopnięć pod sercem. Chociaż byłam już w szóstym miesiącu. Myślałam, że skoro jest we mnie, moja malutka, to jest chroniona. Moja malutka.

      Żaden z lekarzy nie wiedział, że nocuję u niego w komorze niskociśnieniowej. Nawet się nie domyślali. Wpuszczały mnie tam siostry. Początkowo też przekonywały: „Jesteś młoda. Coś ty sobie ubzdurała? To już nie człowiek, tylko reaktor. Spalicie się oboje”. Ja biegałam za nimi jak piesek. Stałam godzinami pod drzwiami. Prosiłam, błagałam. A one wtedy: „A niech cię licho! Jesteś nienormalna”. Rano, przed ósmą, kiedy zaczynał się obchód lekarski, przez zasłonę dawały mi znaki: „Uciekaj!”. Wtedy uciekałam do hotelu na godzinę. A od dziewiątej rano do dziewiątej wieczór miałam przepustkę. Nogi do kolan mi posiniały, opuchły, tak byłam zmęczona. Moja dusza była silniejsza od ciała. Moja miłość…

      Kiedy byłam u niego… tego nie robili… Ale kiedy wychodziłam, wtedy robili mu zdjęcia… Bez ubrania. Nagiego. Tylko na wierzchu lekkie prześcieradło. Codziennie zmieniałam to prześcieradło, a pod wieczór było całe zakrwawione. Podnoszę go, a na rękach zostają mi kawałki skóry, przyklejają się. Proszę: „Kochany! Pomóż mi! Oprzyj się na łokciu, na ile możesz, żebym ci wyrównała pościel, nie zostawiła na wierzchu żadnego szwu, fałdy” Bo dla niego każdy szew oznaczał od razu ranę. Obcięłam sobie paznokcie do mięsa, żeby go nie zadrasnąć. Żadna z sióstr nie odważała się podejść, dotknąć go. Jeśli coś było trzeba zrobić, wzywały mnie. I one… Fotografowały. Mówiły, że to dla nauki. A ja bym je wszystkie stamtąd wyrzuciła! Krzyczałabym i biła! Jak śmią?! Gdybym mogła ich tam nie wpuszczać. Gdybym mogła.

      Wychodzę z pokoju na korytarz. Idę wprost na ścianę, na kanapę, bo nic nie widzę. Zatrzymuję siostrę dyżurną, pytam: „Czy on umiera?”. A ona mówi: „A co ty myślisz? Dostał tysiąc sześćset rentgenów, a śmiertelna dawka jest czterysta”. Też go żałowała, ale inaczej. A to wszystko było moje… Wszystko, co kochałam.

      Kiedy wszyscy nasi poumierali, w szpitalu zrobiono remont. Oskrobali ściany,