Czarnobylska modlitwa.. Светлана Алексеевич

Читать онлайн.
Название Czarnobylska modlitwa.
Автор произведения Светлана Алексеевич
Жанр Документальная литература
Серия Reportaż
Издательство Документальная литература
Год выпуска 0
isbn 9788375364187



Скачать книгу

nie pamiętam… Znowu wyleciało mi to z pamięci. W Moskwie spytaliśmy pierwszego napotkanego milicjanta, w którym szpitalu leżą strażacy z Czarnobyla. A on nam powiedział. Nawet się zdziwiłam, bo nas straszyli, że to ściśle tajne, tajemnica państwowa.

      Szpital numer sześć – stacja metra Szczukińska.

      Do tego szpitala (specjalny radiologiczny) nie wolno było wejść bez przepustki. Dałam pieniądze strażniczce, a ona wtedy mówi: „Idź”. Powiedziała, które piętro. Znowu kogoś musiałam prosić, błagać… No i w końcu siedzę w gabinecie ordynatorki oddziału radioterapii – Angieliny Wasiljewny Guśkowej. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, jak się nazywa, nic nie byłam w stanie zapamiętać. Wiedziałam tylko, że muszę go zobaczyć. Odnaleźć.

      Od razu mnie spytała: „Kochana! Moja kochana. Dzieci masz?”. Jakże się przyznać? I już rozumiem, że muszę ukryć ciążę. Bo mnie do niego nie wpuszczą! Dobrze, że jestem szczupła, nic nie było widać. „Mam” – odpowiadam. „Ile?”

      Myślę: „Muszę powiedzieć, że dwoje, bo jak jedno, to też mnie nie puści”.

      „Chłopca i dziewczynkę”. „Skoro dwójkę, to już rodzić nie będziesz. A teraz posłuchaj: centralny układ nerwowy jest całkowicie porażony, szpik całkowicie porażony…”

      „No nic – myślę – będzie troszkę nerwowy”.

      „Teraz słuchaj dalej: jak tylko zapłaczesz, od razu cię wyrzucę. Ściskać się i całować nie wolno. Nie podchodź blisko. Daję ci pół godziny”.

      Ale ja wiedziałam, że już stąd nie odejdę. Jeśli odejdę, to razem z nim. Przysięgłam sobie!

      Wchodzę… A tam chorzy siedzą na łóżku, grają w karty i się śmieją. „Wasia!” – wołają do niego. On się odwraca. „O, chłopaki, przepadłem! Nawet tu mnie znalazła!”

      Śmieszny taki, piżamę miał numer czterdzieści osiem, a powinien mieć pięćdziesiąt dwa. Rękawy za krótkie, spodnie też. Ale opuchlizna z twarzy już zeszła. Dawano im jakiś roztwór.

      „A gdzieś ty tak nagle przepadł?” – pytam. A on chce mnie objąć.

      „Siedź, siedź – powstrzymuje go lekarz. – Nie ma co tu się obściskiwać”.

      Jakoś to obróciliśmy w żart. I wtedy już wszyscy się zbiegli, z innych sal też. Wszyscy od nas. Z Prypeci. Przywieźli ich tu przecież samolotem, aż dwadzieścioro ośmioro. „No, co tam? Co tam u nas w mieście?” Odpowiadam, że zaczęła się ewakuacja, całe miasto wywożą na trzy, a może na pięć dni. Chłopaki nic nie mówią, a były też dwie kobiety, jedna z nich dyżurowała na portierni w dniu katastrofy, i ta właśnie zaczęła płakać: „Boże! Tam są moje dzieci. Co z nimi?”

      Chciałam pobyć z nim we dwójkę, no, niechby nawet minutę. Chłopaki to poczuły i każdy wymyślił jakiś powód, żeby wyjść na korytarz. Wtedy go uściskałam i pocałowałam. Odsunął się. „Nie siadaj obok mnie. Weź krzesło” „E tam, głupstwa wszystko. – Machnęłam ręką. – A widziałeś wybuch? Co tam się stało? Przecież wy pierwsi tam trafiliście.” „To najprawdopodobniej był sabotaż. Ktoś specjalnie to zrobił. Wszyscy chłopcy tak uważają”.

      Tak się wtedy mówiło. Tak się myślało.

      Następnego dnia leżeli już pojedynczo, każdy w osobnym pokoju. Kategorycznie zabroniono im wychodzić na korytarz i kontaktować się ze sobą. Zaczęli stukać przez ścianę: kropka, kreska, kropka kreska… kropka. Lekarze tłumaczyli to w ten sposób, że każdy organizm inaczej reaguje na dawkę promieniowania, i co wytrzyma jeden, to dla drugiego może być zbyt wiele. Tam, gdzie leżeli, nawet ściany były napromieniowane tak, że kresek brakło. Pokój po lewej, pokój po prawej i piętro niżej. Stamtąd usunięto wszystkich, nie było żadnego chorego. Nikogo nad nimi i nikogo pod nimi.

      Trzy dni mieszkałam u swoich znajomych. Mówili mi: weź rondel, weź miednicę, bierz wszystko, czego potrzebujesz, nie krępuj się. To okazali się tacy ludzie. Tacy, że…! Gotowałam rosół z indyka, na sześć osób… sześciu naszych chłopców. Strażaków. Z jednej zmiany. Wszyscy mieli dyżur tamtej nocy: Waszczuk, Kibienok, Titienok, Prawik, Tiszczura. W sklepie kupiłam im wszystkim pastę do zębów, szczoteczki i mydło. Bo w szpitalu nic nie mieli. Kupiłam też ręczniczki. Podziwiam teraz tych swoich znajomych. Przecież to jasne, że się bali, musieli się bać, bo już rozeszły się najrozmaitsze plotki, ale i tak sami proponowali: „Bierz wszystko, czego potrzebujesz. Weź! Co z nim? Co z nimi wszystkimi? Będą żyli?”. Żyli… (Milczy). Spotkałam wtedy wielu dobrych ludzi, nie wszystkich zapamiętałam. Świat skurczył się do jednego punktu… On… Tylko on… Pamiętam starszą salową, która mi powiedziała: „Są choroby, których nie da się wyleczyć. Trzeba tylko siedzieć i głaskać po rękach”.

      Skoro świt jadę na targ, stamtąd do znajomych, gotuję rosół. Wszystko trzeba przetrzeć, pokruszyć, rozlać na porcje. Ktoś poprosił: „Przywieź mi jabłuszko”. Z sześcioma półlitrowymi słoikami. Zawsze na sześciu! Do szpitala… Siedzę tam do wieczora. A wieczorem – znowu na drugi koniec miasta. Na ile by mi tak wystarczyło? Ale po trzech dniach powiedziano mi, że mogłabym mieszkać na terenie szpitala, w hotelu dla pracowników medycznych. Boże, co za szczęście! „Ale tam nie ma kuchni. Jak będę im gotowała?” „Pani już nie musi gotować. Ich żołądki przestają przyjmować pokarm”.

      Wasia zaczął się zmieniać – codziennie przychodziłam do kogoś innego. Oparzenia wychodziły na wierzch. W ustach, na języku, na policzkach – najpierw pojawiały się małe ranki, potem się rozrastały. Śluzówka odchodziła płatami, takie białe błonki… Kolor twarzy… Kolor ciała… Siny… Czerwony… Szarobrunatny… A ono jest takie całe moje, takie kochane! Tego nie da się wypowiedzieć! Nie da się napisać! Nawet przeżyć. Ratowało mnie to, że wszystko działo się błyskawicznie, nie miałam czasu o tym myśleć, płakać nad tym.

      Kochałam go! Jeszcze nie wiedziałam, jak go kocham! Dopiero co się pobraliśmy. Jeszcze się sobą nie nacieszyliśmy. Idziemy ulicą. Nagle on porywa mnie na ręce i obraca dookoła. I całuje, całuje. Mijają nas ludzie i wszyscy się uśmiechają.

      Klinika ostrej choroby popromiennej – czternaście dni… Człowiek umiera w ciągu czternastu dni…

      W hotelu od razu pierwszego dnia obmierzyli mnie dozymetryści. Ubranie, torebka, portmonetka, pantofle – wszystko się „świeciło”. I wszystko to od razu mi zabrali, nawet bieliznę. Tylko pieniądze zostawili. W zamian dali mi fartuch szpitalny numer pięćdziesiąt sześć, chociaż mam czterdzieści cztery, a kapcie czterdzieści trzy zamiast trzydzieści siedem. Ubranie, powiedzieli, może przywieziemy, a może i nie – pewnie nie da się go „oczyścić”. Tak poszłam do niego. Wasia się przestraszył: „Boże, co z tobą?”. A ja jednak zdołałam ugotować rosół. Wstawiłam grzałkę do słoika. Tam wrzucałam kawałki kurzego mięsa… malusieńkie takie. Potem ktoś dał mi swój rondelek, zdaje się, że sprzątaczka czy dyżurna z hotelu. Ktoś inny – deskę, na której siekałam świeżą pietruszkę. W fartuchu sama nie mogłam iść na bazar, ktoś mi tę zieleninę przynosił. Ale wszystko na nic, Wasia nie mógł już pić. Przełknąć nawet surowego jajka. A ja chciałam kupić dla niego coś smacznego! Jakby to mogło mu pomóc. Pobiegłam na pocztę. „Dziewczyny! – proszę. – Muszę pilnie zadzwonić do rodziców, do Iwano-Frankowska. Bo mój mąż umiera”. Telefonistki jakoś od razu się domyśliły, skąd jestem i kim jest mój mąż, od razu mnie połączyły. Mój ojciec, siostra i brat tego dnia jeszcze wylecieli do mnie do Moskwy. Przywieźli mi rzeczy. I pieniądze.

      Dziewiąty maja… Zawsze mi mówił: „Nie wyobrażasz sobie, jaka piękna jest Moskwa! Zwłaszcza w Dniu Zwycięstwa, podczas