Название | Niebie Zaklęć |
---|---|
Автор произведения | Морган Райс |
Жанр | Героическая фантастика |
Серия | Kręgu Czarnoksiężnika |
Издательство | Героическая фантастика |
Год выпуска | 0 |
isbn | 9781632914576 |
To była ich droga powrotna.
Nie zawahali się. Rzucili się w jej kierunku i po kilku chwilach wspinali się już tak szybko, jak tylko mogli. Reece pozwolił, by wszyscy poszli przed nim, a gdy wskoczył na linę jako ostatni, wspiął się i wciągnął ją za sobą, tak by Fawowie nie mogli jej dosięgnąć.
Gdy lina była już w górze, nadbiegli Fawowie, wyciągając ku nim ręce i podskakując, by schwycić stopy Reece’a. Niewiele brakowało, lecz Reece’owi udało się im wymknąć.
Reece zatrzymał się, gdy zrównał się z Selese, która czekała na niego na występie skalnym; nachylił się i pocałowali się.
– Kocham cię – rzekł Reece, a całe jego jestestwo wypełnione było miłością do niej.
– A ja ciebie – odrzekła.
Odwrócili się i ruszyli w górę ściany Kanionu wraz z innymi. Wspinali się coraz wyżej i wyżej. Wkrótce znajdą się w domu. Reece nie mógł w to uwierzyć.
W domu.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Alistair biegła pędem przez pole bitwy, na którym panował chaos, przemykając pomiędzy żołnierzami, toczącymi zażarty bój z armią nieumarłych powstającą dokoła nich. Żołnierze zabijali upiory – a upiory zabijały żołnierzy, i powietrze wypełnione było jękami i krzykami. Gwardzistom, MacGilom i silesianom nie brak było odwagi – lecz stawali naprzeciw znacznie liczniejszego przeciwnika. Na miejsce każdego zabitego nieumarłego pojawiało się trzech kolejnych. Alistair spostrzegła, iż to tylko kwestia czasu, nim wszyscy jej ludzie zostaną starci w proch.
Zdwoiła tempo i pędziła co tchu, aż bolały ją płuca. Uchyliła się, gdy jeden z nieumarłych zamierzył się na jej twarz i krzyknęła, gdy inny drasnął ją w ramię, aż z rany dobyła się krew. Nie zatrzymywała się, by stanąć z nimi do walki. Nie było na to czasu. Musiała odnaleźć Argona.
Zmierzała w kierunku miejsca, w którym ostatnio go widziała, gdy po walce z Rafim osunął się na ziemię z wysiłku. Modliła się, by nie okazało się, że go to zabiło, by mogła go dobudzić i by zdołała to uczynić, nim ona i wszyscy jej ludzie zginą.
Nagle drogę zastąpił jej kolejny nieumarły i Alistair wyciągnęła przed siebie dłoń; posłana przez nią biała kula światła uderzyła go w pierś, aż poleciał na plecy.
Stanęło przed nią kolejnych pięć potworów i Alistair wyciągnęła dłoń – jednak tym razem zdołała posłać tylko jedną kulę światła i pozostałe cztery stwory ruszyły na nią. Ze zdumieniem spostrzegła, iż jej moce są ograniczone.
Alistair przygotowała się na atak, gdy stwory zbliżały się – lecz wtem jej uszu dobiegło warczenie i obejrzawszy się ujrzała Krohna, skaczącego obok niej i zatapiającego kły w ich gardłach. Nieumarli zwrócili się w jego kierunku i Alistair dojrzała szansę, by się im wymknąć. Buchnęła łokciem jednego z nich, przewracając go, i ruszyła przed siebie.
Zrozpaczona Alistair torowała sobie drogę przez panujący na polu bezład. Upiorów przybywało z każdą chwilą i jej ludzie byli odpierani. Unikając ciosów i lawirując pomiędzy walczącymi, wyłoniła się wreszcie na niewielkim placu, miejscu, w którym – jak pamiętała – widziała Argona.
Alistair rozejrzała się uważnie po ziemi, zrozpaczona, i w końcu pomiędzy trupami spostrzegła go. Leżał skulony na ziemi, w miejscu, gdzie opadł z sił, na niewielkim placu. Najwyraźniej rzucił jakieś zaklęcie, by trzymać innych z dala od siebie. Był nieprzytomny i Alistair spiesząc do niego modliła się, by nadal żył.
Zbliżywszy się, Alistair poczuła, iż osnuwa ją magiczna bańka ochronna. Przyklęknęła przy Argonie i odetchnęła, wreszcie bezpieczna przed bojem, który toczył się dokoła niej, znajdując wytchnienie w oku cyklonu.
Przeszył ją jednak także lęk, gdy spojrzała na czarnoksiężnika: leżał z zamkniętymi oczyma i nie oddychał. Ogarnęła ją panika.
– Argonie! – zawołała, potrząsając nim za ramiona, drżąc. – Argonie, to ja! Alistair! Przebudź się! Musisz się przebudzić!
Argon leżał, nie reagując, a dokoła niej bitwa gorzała coraz zacieklejsza.
– Argonie, proszę! Jesteś nam potrzebny. Nie potrafimy zwyciężyć magii Rafiego. Nie posiadamy twych umiejętności. Proszę, powróć do nas. Uczyń to dla Kręgu. Dla Gwendolyn. Dla Thorgrina.
Alistair potrząsnęła nim, lecz czarnoksiężnik nadal nie reagował.
Była zrozpaczona. Wtem nagle coś przyszło jej do głowy. Złożyła obie dłonie na jego piersi, zamknęła oczy i skupiła się. Przyzwała całą wewnętrzną energię, która jeszcze jej pozostała i poczuła, jak po jej dłoniach z wolna rozchodzi się ciepło. Gdy podniosła powieki, ujrzała, że z jej dłoni emanuje błękitne światło, które rozpościera się nad piersią i ramionami Argona. Niebawem osnuło całą jego sylwetkę. Alistair używała pradawnego zaklęcia, którego niegdyś nauczyła się, by przywracać chorych do zdrowia. Wykańczało ją to i czuła, jak opuszczają ją siły. Słabnąc, myślała o tym, by Argon powrócił.
Alistair osunęła się, wycieńczona wysiłkiem, i legła u jego boku, zbyt słaba, by choćby się poruszyć.
Wtem wyczuła jakiś ruch i obróciwszy się ku swemu zdumieniu ujrzała, iż Argon zaczyna się poruszać.
Usiadł i obrócił się do niej, a jego oczy błyszczały tak silnie, że aż się przestraszyła. Wpatrywał się w nią z kamienną twarzą, a następnie wyciągnął rękę, schwycił swą laskę i podniósł się. Wyciągnął jedną dłoń, schwycił jej rękę i bez wysiłku szarpnięciem postawił ją na nogi.
Gdy trzymał jej dłoń, czuła, jak wracają jej siły.
– Gdzie on jest? – spytał Argon.
Nie czekał na odpowiedź; jak gdyby wiedząc dokładnie, w którym kierunku musi się udać, odwrócił się i z laską w dłoni ruszył prosto w wir bitwy.
Alistair nie pojmowała, jak Argon mógł nie zawahawszy się wkroczyć pomiędzy żołnierzy. Lecz po chwili to pojęła: był w stanie utworzyć dokoła siebie magiczną bańkę i choć nieumarli nacierali zewsząd, żaden z nich nie był w stanie się przez nią przedrzeć. Alistair trzymała się blisko niego, a on szedł bezpiecznie, nieustraszenie przez gęstwę żołnierzy, jak gdyby przechadzał się po łące w rozsłoneczniony dzień.
We dwoje przemierzali pole bitwy. Argon milczał, krocząc przed siebie, odziany w swą długą białą pelerynę, z kapturem nasuniętym na głowę. Szedł tak szybko, że Alistair ledwie była w stanie dotrzymać mu kroku.
Zatrzymał się wreszcie pośrodku bitwy, na pustym placu, na którego przeciwnym krańcu stał Rafi. Rafi wyciągał nadal obie ręce na boki, wywróciwszy oczy, i przyzywał tysiące nieumarłych, którzy wyłaniali się z rozpadliny w ziemi.
Argon uniósł dłoń wysoko, ponad głowę, i skierował ją wewnętrzną stroną ku górze, w kierunku nieba. Rozwarł szeroko oczy.
– RAFI! – rzucił prowokującym tonem.
Mimo hałasu głos Argona przedarł się przez walczących mężczyzn, i rozbrzmiał aż pod wzgórzami.
Gdy Argon wrzasnął, chmury wysoko na niebie nagle rozstąpiły się. Z nieba wprost na jego dłoń spłynął promień białego światła, jak gdyby tworząc pomost pomiędzy nim a samymi niebiosami. Strumień światła stawał się coraz szerszy i szerszy,