Odyssey One: W samo sedno. Evan Currie

Читать онлайн.
Название Odyssey One: W samo sedno
Автор произведения Evan Currie
Жанр Зарубежная фантастика
Серия
Издательство Зарубежная фантастика
Год выпуска 0
isbn 978-83-64030-32-1



Скачать книгу

niemal upiorna atmosfera pustki. Wprawdzie nadal mieszkali tu ludzie, w tym kilka rodzin podobnych do jego własnej, które zasiedlały te tereny od wielu pokoleń i prawdopodobnie będą to robić przez parę kolejnych, ale tak wiele domów i budynków zostało opuszczonych i zabitych deskami, że miasto i tak sprawiało wrażenie wyludnionego.

      – Nie jeździsz tam? – Ciekawość Milli zmieniła się w zaintrygowanie.

      – Ja i mieszkańcy nie dogadujemy się zbyt dobrze – powiedział, wzruszając ramionami. – W dodatku byłem bardzo zajęty, więc…

      – Aha – odparła tonem, który jasno sugerował, że nie rozumie, ale nie miała zamiaru naciskać.

      Stephen „Stephanos” Michaels uśmiechnął się łagodnie, a potem wskazał pomnik Waszyngtona w oddali, kierując ku niemu swoją podopieczną przez tłum ludzi.

      OKRĘT KONFEDERACJI PÓŁNOCNOAMERYKAŃSKIEJ „ODYSEJA”

       Orbita ziemska

      Starsza bosman Rachel Corrin prychnęła pod nosem, obserwując, jak kolejny ładunek ze sprzętem przeznaczonym dla „Odysei” zjeżdża z wahadłowca na rozkaz jednego ze zautomatyzowanych podajników. Ktokolwiek pisał się na tę misję, nie miał zamiaru ryzykować z załadunkiem. Choć „Odyseja” wyruszyła w swoją dziewiczą podróż z nastawieniem na eksplorację, nie walkę, tym razem wzmacniała arsenał bojowy.

      Rachel przeskanowała skrzynię czytnikiem, który pokazał, że to kolejny zasobnik z pociskiem dalekiego zasięgu, i upewniła się, że podajnik odczytał właściwe informacje. Uporawszy się z tym, odsunęła się na bok, gdy ładunek przetoczył się po pokładzie w stronę magazynu.

      „Mogło być gorzej”– pomyślała. Wojsko mogło wykorzystać broń nuklearną albo coś równie szalonego.

      Owszem, pociski dalekiego zasięgu były zabójcze, ale całkowita siła ich rażenia pochodziła z czystej energii kinetycznej, więc można je było przechowywać bezpiecznie na pokładzie. Już miała przeskanować pozostałe skrzynie, by upewnić się, że ładunek odpowiada specyfikacji, gdy czyjeś nawoływanie od strony pokładu kazało jej się odwrócić.

      – Pani bosman!

      Corrin obejrzała się przez ramię, marszcząc brwi na widok jednego z oficerów machającego do niej.

      – O co chodzi, Jeffrey?

      – Ładownik nie wie, gdzie przenieść te rzeczy. – Wskazał na stertę skrzyń, które zrzucił poprzedni wahadłowiec.

      Corrin wykrzywiła usta w grymasie, kręcąc z politowaniem głową. „To niedorzeczne. Miło z ich strony, że wysyłają nam to wszystko, ale mogliby chociaż oznaczyć towar właściwymi przekaźnikami”.

      – Co jest w środku? – spytała, podchodząc bliżej.

      – Wygląda na to, że jeszcze więcej pocisków – odparł oficer. – Ale tranzyt się nie zgadza, a ja nie mogę znaleźć go w wykazie ładunkowym.

      – Świetnie – westchnęła Corrin. – No dobra, w takim razie musimy otworzyć skrzynię i zobaczyć zawartość.

      Oficer skinął głową i rozkazał ładownikowi wrócić. Gdy maszyna otworzyła zatrzaski na pokrywie, Corrin podeszła i szarpnęła za boczne ścianki.

      – To nie są pociski – powiedział oficer, gdy zajrzeli do środka.

      – Serio? – odparła Corrin, wzdychając. – Poczekajcie, połączę się z oficerem dyżurnym. Może mają kod wykazu ładunkowego dla tych gratów na mostku.

      Wiedziała, że nie tak należało rozwiązać ten problem, ale pomyłki zdarzały się nawet w przypadku „cudownego” systemu inwentaryzacyjnego i najbardziej zaawansowanych sieci komputerowych.

      – Mostek? Mówi bosman Corrin. Potrzebuję weryfikacji danych dotyczących inwentaryzacji – powiedziała do swojego zestawu komunikacyjnego. – W porządku. Trafił tu jakieś dwie godziny temu. Numer seryjny A9-124B16329… Dobrze. Zaczekam.

      Spojrzała na skrzynię amunicji w oczekiwaniu na kontrolę, ze średnim zainteresowaniem przyglądając się podobnym do rakiet przedmiotom.

      – Wiesz co, one wyglądają, jakby były przeznaczone dla Archaniołów.

      Oficer oglądał przez chwilę broń, a potem podrapał się po głowie.

      – Cóż, jeśli tak, to trafiły w nieodpowiednie miejsce.

      – Bez jaj – prychnęła Corrin, a potem zesztywniała, gdy skontaktował się z nią mostek. – Tak, jestem.

      Potrząsnęła głową.

      – W porządku, odłożymy je na bok, dopóki ktoś nie dowie się, do czego służą. Możecie skontaktować się z Archaniołami i sprawdzić, czy nie brakuje im części wyposażenia. Te pociski mogą być dla nich. – To mówiąc, rozłączyła się i pokręciła głową. – Co za fuszerka. Dostaliśmy przesyłkę, której nawet mostek nie rozpoznaje.

      – Co mamy z tym zrobić? – spytał młodszy oficer, zerkając w stronę dwudziestu skrzyń.

      – Standardowa procedura – powiedziała Corrin nieco ostrym tonem. – Zapieczętujcie ładunek, a potem weźcie do pomocy kilku marines, by stali na straży, dopóki nie dowiemy się, dla kogo to jest. Jeśli nie otrzymamy odpowiedzi przed wylotem ostatniego wahadłowca, odeślemy je bezpośrednio do sztabu i niech oni się martwią.

      – Tak jest.

      Corrin przyglądała się broni do chwili, aż skrzynia została zamknięta, a potem wróciła do swoich obowiązków.

      ***

      Tymczasem nad górnym pokładem okrętu chorąży Lamont przedzierała się przez śluzy i drzwi z tabletem w dłoni i komputerowym raportem alokacji krążącym w myślach. Jej cel nie nosił aparatu komunikacyjnego, więc musiała porozmawiać z nim twarzą w twarz. Tuż przed sobą usłyszała znajomy głos i przyśpieszyła kroku, by dogonić jego właściciela.

      – Witaj, poruczniku. Czemu jesteś jeszcze na pokładzie?

      Gdy mijała śluzę, dostrzegła porucznika Jamesa Amhersta zakładającego kurtkę lotniczą. Zatrzymał się i odwrócił w kierunku głosu. Zobaczył dowódcę Sittlera, zbliżającego się z uśmiechem na twarzy. Odwzajemnił się tym samym.

      – Właśnie się zbierałem. A pan?

      – Jestem na służbie, dopóki nie skończymy ładować sprzętu. Za parę dni wracam na Ziemię.

      Amherst kiwnął głową ze zrozumieniem.

      – Cieszę się. Chłopaki potrzebują przerwy.

      Sittler wybuchnął śmiechem.

      – Nieźle sobie radzimy.

      – Lepiej ode mnie – odparł Amherst, zapinając kurtkę na suwak, choć wcale nie było zimno. Miał zamiar powiedzieć coś więcej, ale w tym momencie chorąży Lamont dała znać o swojej obecności.

      – Dowódco Sittler, szukałam pana – oznajmiła nieco rozdrażnionym tonem.

      – Najmocniej przepraszam. Miałem zamiar wziąć prysznic i uciąć sobie drzemkę, więc pozbyłem się komunikatora. Stało się coś?

      – Na pokładzie załadunkowym mamy dostawę sprzętu, który wygląda jak wasz, ale nie potrafimy go zidentyfikować – odparła, odprężając się odrobinę, i podała mu plakietkę z danymi.

      – Widzę, że jesteś zajęty, więc lepiej już pójdę – powiedział Amherst, szczerząc zęby w uśmiechu. Odwrócił się, zmierzając w kierunku drzwi, podczas gdy Sittler zmarszczył brwi, czytając wykaz. Nawet nie zauważył,