Odyssey One: W samo sedno. Evan Currie

Читать онлайн.
Название Odyssey One: W samo sedno
Автор произведения Evan Currie
Жанр Зарубежная фантастика
Серия
Издательство Зарубежная фантастика
Год выпуска 0
isbn 978-83-64030-32-1



Скачать книгу

      Od końca wojny Związek robił znaczące postępy w odzyskaniu władzy na Ziemi, a „Gagarin” był dla nich wielkim powodem do dumy.

      – Blok – powiedziała Gracen z lekkim grymasem – jest w trakcie prac konstrukcyjnych nad „Mao Tse Tungiem”, który ma stanowić dodatek do ich frachtowców i uzbrojonych wahadłowców, więc będziemy dobrze chronieni.

      Eric uznał, że to faktycznie dość dobra ochrona, nawet jeśli „Mao” nie posiadał odpowiednich środków, by odeprzeć atak laserowy Drasinów. Jeśli jednak uda im się ich przechytrzyć taktycznie, przynajmniej będą mieli wyrównane środki obronne. Oczywiście o ile dorzucą do tego siłę rażenia istniejących już środków obronnych orbity.

      Mimo to niewielka grupka okrętów jako jedyna linia obrony dla Konfederacji i całej planety była dla Westona nie do przyjęcia. Potrzebowali floty oraz systemów energetycznych, by zrównać się z Drasinami. Równowaga sił wraz z technologią Konfederacji pozwoliłyby spać spokojniej.

      Oczywiście podstawowe informacje dotyczące wroga w niczym by nie zaszkodziły.

      – Tak jest, pani admirał – powiedział na głos. – Powiadomię załogę i rozpocznę przygotowania.

      Gracen skinęła głową.

      – Mam nadzieję, że twoje nazwisko również znajdzie się na liście osób wysyłanych na przepustkę, kapitanie.

      – Tak, proszę pani – odparł Eric, choć tak naprawdę wcale o tym nie myślał. Dowodzenie okrętem cieszyło go, a najbardziej wtedy, gdy nie unosili się bezczynnie na orbicie geosynchronicznej nad Waszyngtonem.

      – Świetnie. Może pan odejść.

      TYMCZASOWA AMBASADA KOLONIALNA

       Dystrykt Waszyngton

       Konfederacja Północnoamerykańska

      Człowiek znany mieszkańcom Ziemi jako starszy Corasc był jednocześnie podekscytowany i rozdrażniony, gdy spoglądał z góry na prowincjonalne miasto, w którym on i jego ludzie zostali zakwaterowani.

      „Ten cały Waszyngton jest całkiem interesujący, ale zarazem bardziej prymitywny niż domostwa Priminae. Czuje się tutaj echo minionych wieków, którego doświadczyłem jedynie w Mons Systema”.

      Na pierwszy rzut oka porównywanie tak małego miasta do metropolii Mons Systema wydawało się całkowitym absurdem, ale coś w tutejszej atmosferze przemawiało do niego. Odkrył w pewnej chwili, że podziwia charakter tego miejsca, choć miało zaledwie kilkusetletnią historię.

      Mimo to, jeśli nie rozwiążą w końcu problemów związanych z komunikacją, nie będzie się dziwił, jeśli któregoś dnia to wszystko wyleci w powietrze. Nie znajdował wymówki dla faktu, że jak na miejsce o tak ograniczonej populacji, miasto było potwornie zatłoczone o pewnych porach.

      Kiedy w trakcie pierwszego tygodnia w nowym świecie dowiedział się, jak niewielu ludzi zamieszkuje Waszyngton, nie potrafił w to uwierzyć. Mons Systema posiadała populację ponad pięćdziesiąt razy większą, a mimo to człowiek – jeśli chciał – mógł z łatwością przeżyć całe życie bez kontaktu z innymi.

      Waszyngton był osobliwą mieszanką starannie zaprojektowanej architektury, charakteryzującej się dość imponującym stylem artystycznym, oraz organicznej zieleni miejskiej, którą normalnie można było podziwiać jedynie w ruinach pomiędzy koloniami. Zupełnie jakby ktoś zaprojektował miasto wyłącznie dla garstki osób i nie wziął pod uwagę, że może się ich tu osiedlić znacznie więcej.

      Corasc westchnął, odstawiając drinka i zastanawiając się nad obecną sytuacją świata leżącego poza granicami tego niewielkiego miasta.

      Udało im się w końcu dojść do porozumienia z tutejszą ludnością, dzięki któremu zostaną zaopatrzeni w broń i technologie obronne zdolne ochronić Ranquil oraz inne światy istniejące nadal w koloniach. Lub raczej otrzymają nie tyle konkretny towar, co koncept i projekty, jak się domyślał. Od momentu swojego przyjazdu zdążył odkryć, że technologia tej „Ziemi” miała dość specyficzną naturę.

      Podążyli inną drogą niż Priminae, rozwijając technologię i sztuczki, których nigdy nie zastosowano w koloniach, jednak większość z nich była absurdalnie wręcz przestarzała. W dalszym ciągu rozszczepiali i łączyli atomy w celu wytworzenia źródła mocy. W najlepszym razie marginalnego źródła, stosowanego w ludzkich przedsięwzięciach. Naturalnie, łączenie wiązań atomowych było niesłychanie spektakularne na poziomie gwiezdnym, jednak nie można cenić czegoś, co działało wyłącznie w skali planety czy statku.

      Mimo to udało im się osiągnąć więcej, niż sądził. Corasc doskonale wiedział, że właśnie tego potrzebowali jego ludzie.

      Spojrzał w niebo, wiedząc, że wkrótce nadejdzie czas powrotu do domu.

      Starszy Priminae żywił tylko nadzieję, że nadal istnieje dom, do którego można wrócić.

      ***

      Komandor Stephen Michaels czekał na ithan Millę Chans w gabinecie przygotowanym dla starszego i jego dwóch pomocnic. Uznał, że pokój jest całkiem przyjemny. Nie wiedział jednak, jak postrzegali go Priminae. Mieli zupełnie inne pojęcie o planowaniu przestrzeni. Steph słyszał, że Milla oraz starszy wyrazili pewne zaskoczenie tym, jak mało przemyślana była architektura Dystryktu. Ich miasta były zupełnie inne, rozplanowane co do najmniejszego szczegółu. Może z gabinetem było podobnie?

      Zastanawiał się, czy informacje mówiące o tym, że wyruszają wkrótce w podróż, są prawdziwe. Miał taką nadzieję, choć z drugiej strony wiedział, że jeśli tak, to pewnie niedługo znajdą się z powrotem w ogniu walki. Ludzie Milli byli w trudnym położeniu, a Stephen odkrył, że lubi tych, których spotkał. Bardzo mu się nie podobało, gdy ludzie, których lubił, obrywali.

      Mogli wyruszyć w rejs jedynie wtedy, gdy ich przełożeni i politycy dojdą do porozumienia ze starszym. Liczył, że tak będzie.

      – Stephen?

      Potrząsnął głową, pozbywając się tych myśli, i uśmiechnął się, gdy Milla stanęła w drzwiach prowadzących do pomieszczeń administracyjnych i stref mieszkalnych.

      – Dzień dobry, ithan Chans.

      Uśmiechnęła się, prawdopodobnie z powodu jego formalnego tonu, zwłaszcza że już dawno zaprzestali używania tytułów. Wyglądała jednak na nieco skonfundowaną.

      – Dlaczego tu jesteś?

      – Cóż, mówiłem ci, że jeśli dostanę urlop, pokażę ci miasto – odparł, a potem wzruszył ramionami. – Właśnie go dostałem.

      OKRĘT KONFEDERACJI PÓŁNOCNOAMERYKAŃSKIEJ „ODYSEJA”

       Orbita geosynchroniczna

       Ziemia

      – Stop! Stop! Stop! – wrzasnął sierżant sztabowy Max Greene, wymachując rękami w kierunku toczącego się powoli holownika, ciągnącego wielką skrzynię do luku ładowniczego „Odysei”. – Zatrzymać się!

      Zautomatyzowany holownik natychmiast stanął w miejscu, mrugając światłami. Greene spojrzał na olbrzymią skrzynię, a potem obrzucił morderczym wzrokiem drzwi włazu, przez które miał zamiar wtoczyć się holownik.

      – No dobra, kto spieprzył parametry załadowcze tej skrzynki? – spytał donośnym głosem po przejrzeniu dokumentów. – Nie ma opcji, żeby to coś zmieściło się w drzwiach pieprzonej zbrojowni!

      „Stary, dobry Greene” – pomyślał major Brinks, obserwując rozwój sytuacji. „Energiczny, spostrzegawczy i nieco szorstki”. Podszedł bliżej i spytał:

      – Stało się coś,