Odyssey One: W samo sedno. Evan Currie

Читать онлайн.
Название Odyssey One: W samo sedno
Автор произведения Evan Currie
Жанр Зарубежная фантастика
Серия
Издательство Зарубежная фантастика
Год выпуска 0
isbn 978-83-64030-32-1



Скачать книгу

od dowódcy lokalnych sił, była… „Szczegółowa” to najlepsze słowo opisujące sytuację. „Nadmiar informacji” plasował się tuż za nim.

      Dodatkowo sprawę pogarszał fakt, że translatory nie przekładały słowa pisanego, więc dane musiał odczytywać ktoś z miejscowych. A to znacznie przedłużało całą procedurę.

      W rezultacie proces posuwał się naprzód strasznie powoli, a Reed próbował ogarnąć umysłem, jakich ludzi przyjdzie mu trenować.

      – Spójrz na tego – prychnął sierżant Wilson. – Był drwalem czy czymś w tym stylu.

      – Szkoliliśmy już gorszych od niego, sierżancie – odparł Reed, przypominając byłemu członkowi Komanda Foki, że prawdziwy trening rozpocznie się z oddziałem jednostek specjalnych. Poza tym nie chciał, żeby członkom załogi, którzy wybrali tych pięćset osób, zdrowo się oberwało.

      Reed wiedział również, że umiejętności, z którymi zaczynała szkolenie większość rekrutów, nie były aż tak ważne, jak ich motywacja. A człowiek broniący swojej ojczyzny i domu… Cóż, to była na pewno potężna motywacja.

      – Co z jego kondycją fizyczną?

      – Z tego, co widzę, wygląda dobrze – stwierdził Wilson. – Wielki facet. Większość z nich wygląda tak samo.

      Reed pokiwał głową, gdy przez grupę przeszedł zgodny szmer.

      – Pochodzą z zewnętrznych kolonii. – Mężczyźni obejrzeli się za siebie, gdy odezwała się attaché marynarki wojennej, przydzielona im przez komandora.

      – Słucham? – spytał Reed.

      Była drobną kobietą, zdecydowanie różniącą się od mężczyzn, których próbowali pogrupować, w dodatku ithan w miejscowej strukturze dowództwa. Reed poddał się, próbując poznać dokładną hierarchię stopni wojskowych. Przypuszczał, że struktura Ziemian była dla nich równie dziwaczna. Na imię miała Milla. Uznał je za dość ładne i łatwe w wymowie w porównaniu z tym, na co się ostatnio natknęli. W dodatku spędziła dużo czasu na „Odysei” i choć nigdy jej nie spotkał, była bardziej obeznana z translatorami i technologią niż inni.

      – Są z zewnętrznych kolonii – powtórzyła, jakby to było takie oczywiste. – Kolonie są – były – niełatwymi miejscami do życia.

      Reed wymienił porozumiewawcze spojrzenia z Carsonem. Wojskowy inżynier kiwnął po chwili głową, wzruszając ramionami.

      – To ma jakiś sens, pułkowniku – odparł. – Nowa kolonia potrzebowała raczej samych twardzieli, a tylko twardziele decydują się dobrowolnie pakować w takie gówno.

      – Chyba masz rację – przyznał Reed.

      – Wydaje mi się, że potrzebujemy mniej danych, pułkowniku – odezwał się Wilson.

      – Słucham?

      – To… – Wilson rozłożył ramiona, obejmując całą pracę, którą odwalali – to chyba jakiś błąd.

      – W jakim sensie? – spytał Reed, autentycznie ciekawy. Starszy sierżant był ekspertem w kilku technicznych dziedzinach i pomimo wrażenia, jakie wywoływały jego gabaryty oraz dwukrotnie złamany nos, nie był człowiekiem działającym pochopnie.

      – Powinniśmy powiedzieć komendantowi Jehanowi, żeby dał nam podstawowe informacje zamiast pełnych kartotek – wyjaśnił Wilson. – Nie zrozum mnie źle, to był dobry pomysł, ale prawda jest taka, że nie mamy czasu ustalić, kto do czego najlepiej się nadaje. Musimy zaufać Jehanowi.

      Reed pochylił się, splatając palce obu dłoni i zastanawiając nad stwierdzeniem Wilsona. Po chwili westchnął i spojrzał na pozostałą dwójkę.

      – Jakieś opinie?

      – Zgadzam się z powyższym – odparł Carson, rzucając plakietkę z danymi na stół. – Próba skonwertowania tych wszystkich danych na nasz system jest bez sensu. W dodatku wygląda na to, że oni nie zapisują tych samych rzeczy, co my.

      Randal Scott, były kapitan Korpusu Marines, skinął głową.

      – Chyba muszę poprzeć Carsona, pułkowniku. Mamy tu straszny bajzel. Powinniśmy im zaufać co do wyboru ludzi.

      Reed zastanawiał się przez chwilę, po czym powiedział niechętnym tonem:

      – Zgoda.

      Odwrócił się w stronę młodej kobiety, która została przysłana im do pomocy, i uśmiechnął nieco ponuro.

      – Milla, wygląda na to, że mamy tutaj zbyt wiele danych. Mogłabyś poprosić swoich ludzi, żeby dali nam tylko po kilka podstawowych informacji na temat każdej osoby, którą wskaże ci sierżant Wilson? To ułatwiłoby nam życie.

      – Mogę to natychmiast załatwić, pułkowniku.

      Reed uniósł pytająco brew. W jego oczach błysnęło rozbawienie.

      – Zdążyłaś już wszystko przygotować?

      Zaczerwieniła się nieco, unikając jego wzroku.

      – Komendant…

      Reed uśmiechnął się, zaciskając mocno usta.

      – W porządku, ithan. Czy mogłabyś przynieść listę?

      – Oczywiście. – Wstała. – Niedługo wrócę.

      Kiedy wyszła, Reed zerknął na pozostałych, którzy byli w równie ponurym nastroju, co on.

      – Wygląda na to, że pan komendant już o tym pomyślał. Ciekawe, czy zamierzał utopić nas w zalewie informacji.

      Cierpki, wisielczy humor zawarty w tym stwierdzeniu wywołał parsknięcia śmiechu.

      – Cóż, czasami ludzie wolą przetestować tych, którzy będą szkolić ich wojska, pułkowniku – dorzucił Wilson oschłym tonem. – Wystarczy tylko popatrzeć, przez jak wiele szajsu byli zdolni się przedrzeć.

      – Tak czy inaczej – Reed wyłączył swoją elektroniczną podkładkę – teraz potrzebujemy już tylko miejsca i możemy zaczynać.

      – Cóż za radosna nowina – wymamrotał Wilson, ale uśmiechnął się nieznacznie, by złagodzić nieco komentarz.

      – Tak na marginesie, pułkowniku, czy słyszał pan o manewrach? – spytał Scott.

      – Nie. – Reed pokręcił głową. – Jakich manewrach?

      – Brinks poprosił kapitana o pozwolenie na manewry, gdy byli na orbicie – wyjaśnił mu Carson. – Urzędasy dali im tylu nowych ludzi i broni, że Brinks chce mieć pewność, że wszystko pójdzie zgodnie z planem.

      Reed prychnął pod nosem.

      – Nie dziwię mu się.

      Pozostali zgodzili się z nim, a Reed zastanawiał się przez chwilę, po czym na jego twarzy pojawił się leniwy uśmiech.

      – Wiecie co? Możemy to wykorzystać.

      – Co takiego? – spytał Wilson.

      – Pomyślcie o tym, panowie. – Reed uśmiechnął się od ucha do ucha. – Ćwiczenia z użyciem ostrej amunicji są cholernie imponujące, nawet jeśli paru ludzi nawali. To może być świetny sposób na przyciągnięcie uwagi naszych rekrutów.

      Reszta rozważała przez chwilę ten pomysł, po czym powoli pokiwała głowami.

      ***

      Apartament ambasadorski był najprzyjemniejszym gabinetem, w jakim kiedykolwiek przyszło pracować Julii LaFontaine, co było bardzo dużym plusem. Sprawowała już swój urząd w mniej spektakularnych miejscach, nawiasem mówiąc, także paskudnych