Zanim nadejdzie jutro. Tom 3. Druga strona nocy. Joanna Jax

Читать онлайн.
Название Zanim nadejdzie jutro. Tom 3. Druga strona nocy
Автор произведения Joanna Jax
Жанр Историческая литература
Серия
Издательство Историческая литература
Год выпуска 0
isbn 978-83-7835-724-7



Скачать книгу

była doskonała w każdym calu. I zrozumiał, że przez ten cały czas po prostu się oszukiwał.

      – Kocham cię, Kuba. Tak bardzo cię kocham… – szeptała w ekstazie, by chwilę potem obsypać go pocałunkami. – Powiedz, że ty mnie też.

      – Nienawidzę cię… – powiedział i dodał: – Nawet nie wiesz, jak bardzo cię nienawidzę. Za to, że tak bardzo cię kocham.

      – Nie mów tak… Jest nam razem tak dobrze… – Wciąż wiła się, jakby ciągle jej było mało rozkoszy.

      Kuba już nic nie powiedział. Delektował się każdą minutą z nią spędzoną, chociaż gdzieś w głębi duszy wiedział, że każda z nich będzie go bardzo drogo kosztować.

      Gdy leżeli wyczerpani miłosnymi igraszkami, Laura sięgnęła po papierosa, zapaliła go i wypuściła kłąb dymu.

      – Mnie też daj… – powiedział cicho.

      – Przecież nigdy nie paliłeś – mruknęła.

      – Czasami są takie chwile w życiu człowieka, że łamie wszystkie zasady. – Uśmiechnął się smutno i wyjął z dłoni Laury papierosa, po czym zaciągnął się głęboko.

      Może po prostu pragnął skupić się na czymś innym niż na myślach o tym, co właśnie sobie zrobił. Wiedział bowiem, że dla niej stanowił trofeum, tak jak wielu innych mężczyzn. A ona przysłoniła mu świat tak bardzo, że nawet wściekłość na nią i długa rozłąka niczego nie zmieniły. Wciąż był gotów zapisać duszę diabłu, byle tylko należała do niego.

      – Lauro… – powiedział w końcu – ta dziewczyna ma na imię Agnieszka i jest narzeczoną kumpla. Kompletnie nic mnie z nią nie łączy, więc nie rób żadnych głupstw.

      Laura zgasiła papierosa, zanurzyła głowę pod pierzynę i zaczęła się głośno śmiać. Po chwili usłyszał jej głos.

      – Głuptasie, naprawdę uwierzyłeś, że napuszczę na nią gestapo…?

      Kuba nie miał pojęcia, czy bardziej przeraził go blef Laury, czy to, że uwierzył, iż byłaby zdolna, aby coś podobnego uczynić.

      – To był głupi żart – mruknął, nieco rozzłoszczony, ale chwilę potem poczuł na brzuchu wilgotny język Laury i kolejny raz zapomniał o rzeczywistości.

      Pod wieczór wrócił do pokoju i właściwie powinien czuć zadowolenie. W końcu, po tak długim czasie, znowu miał Laurę w łóżku, czuł jej ciało i nawet gdy wyszedł od niej, wciąż pachniał słodkimi perfumami swojej kochanki i nią samą, a jednak wpadł w przygnębienie. Wydawało mu się, że pewne sprawy już go nie dotyczą, a młodzieńcza miłość stanowi jedynie bolesną przeszłość. Ale to Laura miała rację – nic się między nimi nie skończyło. Znała go nazbyt dobrze, żeby widzieć w jego oczach to, czego on sam zobaczyć nie chciał. Wiedziała, jak go sprowokować i jak zmusić, by znaleźli się blisko siebie. Na tyle blisko, by jedna iskra rozpaliła w nim ogień pożądania.

      Położył się na łóżku i wtulił twarz w poduszkę. Kręcący się po pokoju Potopek bacznie przyglądał się kumplowi i w końcu powiedział:

      – No i co, kurwa, poszedłeś w końcu z Morawińską do wyrka.

      Kuba milczał.

      Po chwili Wiesiek westchnął głośno i dodał:

      – Skoczę na dół po flaszkę… Na trzeźwo, chłopie, to ty nie dasz rady…

      11. Szachrisabz, 1942

      Błażejowi Piotrowskiemu im bardziej oddalał się Jungijul, tym egzotyczniejszy wydawał się krajobraz i mijane po drodze miejscowości. Czuł się, jakby już opuścił Związek Radziecki. Przed samym wyjazdem z obozu udał się na polski cmentarz i pożegnał się z dziadkiem. Obiecał mu, że kiedyś go odwiedzi, ale dopiero wówczas, gdy ten diabeł w ludzkiej skórze, Józef Stalin, pożegna się z życiem. Wiedział, że dziadek Konstanty go zrozumie. Zresztą kiedyś opowiadał mu często o tym, że ludzie zbyt mocno przywiązują się do grobów, w których spoczywa jedynie próchno, gdy tymczasem dusza człowieka znajduje się zupełnie gdzie indziej. Teraz Błażej przypominał sobie jego słowa i nie miał wyrzutów sumienia, że może upłynąć wiele lat, zanim znów odwiedzi miejsce spoczynku dziadka.

      Szachrisabz był niewielkim miasteczkiem położonym w emiracie Buchary, oddalonym o około dziewięćdziesiąt kilometrów od Samarkandy. Wysadzono ich w Kitab, znajdującym się około piętnastu kilometrów od Szachrisabz, i ten odcinek rekruci musieli pokonać piechotą. Zdezelowane gaziki zabrały jedynie oficerów, którzy im towarzyszyli w drodze do nowego obozu.

      – Język można sobie połamać – mruknął Edek, który dotarł do Jungijul aż spod Krasnojarska. – Nie mogła być Buchara albo Kitab? Zawsze to łatwiej byłoby zapamiętać.

      – Możesz mówić „Marchewkowe Miasto”, podobno tak byłoby po polsku – roześmiał się któryś z rekrutów.

      – Od razu ładniej. – Edek uśmiechnął się i dodał: – Zresztą jaka to różnica, byle mi tylko w dupę zimno nie było, bo chłodu to ja już mam dosyć. Tak żem się wymarzł w tych kopalniach na północy, że mi się po nocach gorące plaże pełne złotego piachu śniły.

      Miasteczko otaczał obronny mur, ulepiony z gliny, nieco pokruszony i nadgryziony zębem czasu. Gdzieniegdzie pięła się po nim morwa, a obok rosły drzewa uriuk. Wszystko sprawiało wrażenie, jakby czas zatrzymał się w tym miejscu bardzo dawno temu. Uliczki miasteczka były wąskie, kręte i niekiedy mężczyźni musieli iść gęsiego, by nie tworzyć zatorów. Mijali dość liche gliniane domy, aż w końcu dotarli do ruin zamku Tamerlana, znajdującego się w sercu miasteczka. Przystanęli na kilka minut i wpatrywali się w bogato zdobioną wieżyczkę, pokrytą błękitnymi kafelkami, nieco już zdewastowaną. Jednak wszyscy spragnieni byli podobnych widoków, bo od dawna takich nie widzieli, a jedynie drewniane baraki albo płócienne namioty.

      Zarówno kobiety, jak i mężczyźni chodzili nieśpiesznie, ubrani w kolorowe, powłóczyste szaty, a niekiedy jechali na iszakach – małych osiołkach. Spokój oraz leniwa atmosfera udzieliły się także młodym mężczyznom idącym w kierunku nowego obozu. Najchętniej od razu rozpoczęliby wędrówkę po czarownych uliczkach miasteczka, ale wiedzieli, że muszą stawić się w punkcie dość szybko, bo zapewne przybyli wraz z nimi oficerowie już od dawna na nich czekali.

      Jeszcze do niedawna Uzbecy żyli w emiracie i byli wolnym narodem, potem jednak armia Budionnego stłumiła wszelkie zrywy niepodległościowe i umocniła sowiecką władzę. Pewnie dlatego miejscowi spoglądali na przybyłą grupę bardzo nieprzyjaźnie. Może nie byli zbytnio zadowoleni, że kolejni „obcy” zadomowią się w ich miasteczku.

      Jakaś młoda kobieta niosła na ramieniu kosz wypełniony dorodnymi owocami granatów, moreli i kiściami winogron.

      – Krasawica, a da ty mnie takijadzin? – zapytał Edek w języku będącym konglomeratem polskiego i rosyjskiego.

      – Niet. – Dziewczyna gwałtownie się odsunęła i mruknęła pod nosem: – Swołocz.

      Edek jednak usłyszał, co powiedziała i nieco się obruszył.

      – No, no, panienko, tylko nie swołocz. Sowiety to swołocz, a my Polaki. My z Lechistanu i wcale nie chcemy tu być, tylko musimy. Ale nawiejemy, jak tylko będzie okazja.

      Nie wiadomo, ile z tej paplaniny dziewczyna zrozumiała, ale uśmiechnęła się szeroko, zmrużyła ciemne, skośne oczy, po czym zdjęła kosz i podała Edkowi kiść winogron. Najwyraźniej wzięła ich za Rosjan, których Uzbecy nie lubili równie silnie, co Polacy.

      Widok