Kod Leonarda da Vinci. Дэн Браун

Читать онлайн.
Название Kod Leonarda da Vinci
Автор произведения Дэн Браун
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-7508-803-8



Скачать книгу

się do Langdona:

      – Spotka się pan z kapitanem przy głównym wejściu.

      Kierowca zignorował znaki zakazu wjazdu samochodów na plac przed Luwrem, ryknął silnikiem i przejechał przez krawężnik. Główne wejście do Luwru górowało w oddali, otoczone siedmioma trójkątnymi fontannami, z których tryskały podświetlane strumienie wody.

      La pyramide.

      Nowe wejście do paryskiego Luwru zyskało niemal tak wielką sławę jak samo muzeum. Kontrowersyjna, modernistyczna szklana piramida, zaprojektowana przez urodzonego w Ameryce chińskiego architekta I.M. Pei, wciąż wywoływała niepochlebne opinie tradycjonalistów, którzy mieli poczucie, że niszczy dostojeństwo renesansowego podwórca. Goethe pisał, że architektura to zamrożona muzyka, a krytycy dzieła Pei mówili, że piramida to jak zgrzytanie paznokciami o tablicę. Postępowi wielbiciele utrzymywali, że przezroczysta piramida wysokości dwudziestu jeden metrów jest imponującym połączeniem starożytnej formy i współczesnej metody – symbolicznym łącznikiem między tym, co nowe, a tym, co stare – pomaga Luwrowi przekroczyć próg nowego tysiąclecia.

      – Podoba się panu nasza piramida? – spytał agent.

      Langdon zmarszczył brwi. Wydawało mu się, że Francuzi uwielbiają pytać o to Amerykanów. Było to oczywiście pytanie podchwytliwe. Jeżeli się powiedziało, że piramida się podoba, zyskiwało się uznanie pozbawionego gustu Amerykanina, a jeżeli się mówiło, że nie, dotknięci czuli się Francuzi.

      – Mitterrand był bardzo odważnym człowiekiem – odparł Langdon wymijająco.

      Nieżyjący już prezydent Francji, który zamówił budowlę, cierpiał, jak mówiono, na „kompleks faraona”. Był osobiście odpowiedzialny za zapełnienie Paryża egipskimi obeliskami, sztuką starożytną i dziełami sztuki znad Nilu. Francois Mitterrand przejawiał upodobanie do egipskiej kultury, które było tak przemożne, że Francuzi mówili o nim Sfinks.

      – Jak się nazywa kapitan? – spytał Langdon, zmieniając temat.

      – Bezu Fache – odparł kierowca, podjeżdżając pod główne wejście do piramidy. – My nazywamy go le Taureau.

      Langdon spojrzał na niego, zastanawiając się, czy każdy Francuz nosi przedziwne przezwisko wzięte ze świata zwierząt.

      – Nazywacie waszego zwierzchnika Byk?

      Agent, zdziwiony, uniósł brwi.

      – Mówi pan po francusku lepiej, niż się pan do tego przyznaje, monsieur Langdon.

      Mój francuski jest do niczego, pomyślał Langdon, ale moja wiedza na temat zodiaku jest całkiem niezła. Taurus zawsze był Bykiem. Astrologia jest wszędzie taka sama.

      Agent zatrzymał samochód między dwoma fontannami przed olbrzymimi drzwiami z boku piramidy.

      – Tam jest wejście. Powodzenia, monsieur.

      – Pan nie wchodzi?

      – Miałem rozkaz zostawić pana tutaj. Mam inne sprawy do załatwienia.

      Langdon westchnął ciężko i wysiadł z samochodu. To nie mój cyrk.

      Collet dodał gazu i samochód odjechał.

      Langdon stał przed wejściem do piramidy i patrzył na oddalające się tylne światła citroena. W tej chwili zdał sobie sprawę, że mógłby jeszcze zmienić decyzję, wyjść z dziedzińca, złapać taksówkę i pojechać do hotelu, prosto do łóżka. Coś mu jednak mówiło, że to chyba głupi pomysł.

      Kiedy szedł w kierunku rozświetlonych mgieł unoszących się nad fontanną, miał dziwne uczucie, że wchodzi przez wyimaginowane wrota do innego świata. Cały wieczór wydał mu się jak ze snu. Dwadzieścia minut temu leżał w łóżku w pokoju hotelowym. Teraz stał naprzeciw przezroczystej piramidy wybudowanej przez Sfinksa, czekając na policjanta, którego nazywano Bykiem.

      Tkwię we wnętrzu obrazu Salvadora Dali i nie mogę się ruszyć, pomyślał.

      Podszedł do głównego wejścia, do ogromnych obrotowych drzwi. Korytarz za nimi był słabo oświetlony i pusty.

      Mam zapukać?

      Zastanawiał się, czy któryś z poważanych harwardzkich egiptologów pukał kiedykolwiek do frontowych drzwi piramidy i oczekiwał odpowiedzi. Podniósł dłoń, żeby uderzyć w szkło, ale gdzieś z ciemności poniżej wyłoniła się sylwetka człowieka, który zaczął wchodzić po kręconych schodach. Mężczyzna był potężnie zbudowany, zwalisty, ciemnowłosy, wyglądał niemal jak neandertalczyk, miał na sobie dwurzędowy garnitur, który ciasno opinał jego szerokie ramiona. Poruszał się na trochę krzywych, potężnie umięśnionych nogach, mając wyraźne poczucie władzy. Mówił coś do telefonu komórkowego, ale kiedy znalazł się na górze, rozłączył się. Dał Langdonowi znak, żeby wszedł do środka.

      – Nazywam się Bezu Fache – oznajmił, kiedy Langdon przepchnął się przez obrotowe drzwi. – Jestem kapitanem policji i pracuję w Centralnym Biurze Śledczym. – Jego gardłowy, niski głos współgrał z sylwetką… przypominał pomruki nadciągającej burzy.

      Langdon wyciągnął rękę w geście powitania.

      – Robert Langdon.

      Olbrzymia dłoń Fache’a ścisnęła rękę Langdona z siłą imadła.

      – Widziałem fotografię – powiedział Langdon. – Pański agent mówił, że Jacques Saunière sam to zrobił…

      – Panie Langdon – hebanowe oczy Fache’a patrzyły prosto w oczy Langdona – to, co pan widział na fotografii, to tylko początek tego, co zrobił Saunière.

      Rozdział 4

      Kiedy kapitan Bezu Fache szedł, wyglądał jak rozwścieczony wół – szerokie ramiona odchylał do tyłu, a podbródek mocno przyciskał do klatki piersiowej. Ciemne włosy miał gładko przyczesane i posmarowane brylantyną, co uwydatniało jeszcze zrośnięte krzaczaste brwi i nos, który zdawał się go wyprzedzać, jak bukszpryt wyprzedza okręt wojenny. Jego ciemne oczy ognistym spojrzeniem niemal wypalały ziemię, po której kroczył, a bijąca z nich inteligencja zapowiadała nieustępliwość w każdym działaniu.

      Langdon schodził za kapitanem po słynnych marmurowych stopniach do zatopionego głęboko w ziemi atrium pod szklaną piramidą. U stóp schodów przeszli między dwoma uzbrojonymi policjantami z karabinami maszynowymi. Sygnał był jasny – tej nocy nikt tu nie wchodzi ani stąd nie wychodzi bez błogosławieństwa kapitana Fache’a.

      Langdon, schodząc pod poziom ulicy, czuł rosnący niepokój. Obecność Fache’a nie była ani miła, ani przyjazna, a atmosfera panująca w samym Luwrze o tej porze przypominała atmosferę pogańskiej świątyni. Schody, niczym wejście do kina, oświetlone były małymi punktowymi lampkami zatopionymi po bokach stopni. Langdon słyszał echo swoich kroków odbijające się od szkła nad głową. Kiedy spojrzał w górę, zobaczył prześwitujące przez szkło oświetlone strumienie wody bijącej z fontanny o przezroczysty dach.

      – Podoba się to panu? – spytał Fache, wskazując w górę gestem szerokiego podbródka.

      Langdon westchnął, zbyt zmęczony, żeby podjąć grę.

      – Tak, wasza piramida jest wspaniała.

      – Blizna na twarzy Paryża – jęknął Fache.

      Pierwsze starcie. Langdon wyczuł, że jego dzisiejszego gospodarza trudno będzie zadowolić. Zastanawiał się, czy Fache miał pojęcie o tym, że ta piramida, na wyraźne życzenie prezydenta Mitterranda, została zbudowana z sześciuset sześćdziesięciu sześciu bloków szkła, a to dziwne żądanie było stałym gorącym tematem rozmów ludzi rozkochanych w konspiracji, którzy utrzymywali, że 666 to liczba szatana.

      Langdon