Название | Przekleństwa niewinności |
---|---|
Автор произведения | Jeffrey Eugenides |
Жанр | Поэзия |
Серия | |
Издательство | Поэзия |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-8110-837-9 |
Sądziliśmy, że państwo Lisbon zgodnie wprowadzali nowe zasady oparte na wyrozumiałości, ale gdy po latach rozmawialiśmy z panem Lisbonem, powiedział nam, że jego żona nigdy nie zgadzała się z psychiatrą.
– Po prostu na chwilę uległa – stwierdził.
Wtedy już rozwiedziony, mieszkał samotnie w kawalerce, której podłoga pokryta była wiórami z jego drewnianych rzeźb. Na półkach tłoczyły się wystrugane ptaki i żaby. Zgodnie z tym, co nam powiedział, pan Lisbon od dawna żywił wątpliwości co do słuszności surowego traktowania córek przez swoją żonę, czując w głębi serca, że dziewczęta, którym nie wolno tańczyć, mogą tylko przyciągnąć męża o niezdrowej cerze i z zapadniętą klatką piersiową. Ponadto zaczynał go irytować zapach tych wszystkich dziewcząt stłoczonych w niewielkiej przestrzeni. Czasami czuł się, jakby mieszkał w ptaszarni w zoo. Gdziekolwiek się obrócił, natrafiał na spinki i szczotki z włosami, a ponieważ po domu kręciło się tak wiele niewiast, nie zwracały uwagi na to, że on jest mężczyzną, i bez zażenowania rozmawiały przy nim o swoich miesiączkach. Cecilia właśnie miała ją po raz pierwszy, tego samego dnia co siostry, wszystkie zsynchronizowane w swoich księżycowych cyklach. Te pięć dni każdego miesiąca to był najgorszy okres dla pana Lisbona, który musiał podawać aspirynę, jakby karmił kaczki, i utulać ataki płaczu, jakie wybuchały po tym, gdy w telewizji zginął pies. Powiedział ponadto, że dziewczęta w czasie swoich comiesięcznych „trudnych dni” wykazywały zdumiewającą kobiecość. Były bardziej rozmarzone, schodziły po schodach jak aktorki i ciągle powtarzały, filuternie puszczając oko:
– Ciotka przyjechała z wizytą.
Czasami w nocy wysyłały go po tampony, nie po jedną paczkę, ale po cztery lub pięć, a młodzi ekspedienci z cienkimi wąsikami tylko się uśmiechali znacząco. Kochał swoje córki, były dla niego bezcenne, ale tęsknił za obecnością kilku chłopców.
Dlatego też, dwa tygodnie po powrocie Cecilii do domu, pan Lisbon nakłonił żonę, aby pozwoliła dziewczynom zorganizować przyjęcie – pierwsze i ostatnie w ich krótkim życiu. Wszyscy otrzymaliśmy zaproszenia, ręcznie wykonane na kolorowym papierze, z naszymi imionami wypisanymi kolorowym flamastrem na balonikach. Byliśmy tak zdumieni oficjalnym zaproszeniem do domu, który odwiedzaliśmy tylko w naszych łazienkowych marzeniach, że uwierzyliśmy w to dopiero wtedy, gdy pokazaliśmy sobie nawzajem te zaproszenia. Byliśmy podekscytowani tym, że siostry Lisbon znały nasze imiona, że ich delikatne struny głosowe wypowiadały tworzące jej sylaby i że te imiona cokolwiek znaczyły w ich życiu. Musiały starać się, żeby nie popełniać błędów w pisowni, i musiały sprawdzać nasze adresy w książce telefonicznej albo na metalowych tabliczkach przybitych do drzew.
W miarę jak zbliżał się wieczór przyjęcia, coraz baczniej obserwowaliśmy ich dom w poszukiwaniu oznak dekorowania lub innych przygotowań, ale niczego takiego nie zobaczyliśmy. Żółte cegły nadal przywodziły na myśl prowadzony przez Kościół sierociniec, a na trawniku panowała kompletna cisza. Zasłony nie poruszały się, nie pojawił się również samochód dowożący ogromne kanapki z podłużnych bułek czy paczki chipsów.
W końcu nadszedł oczekiwany wieczór. W niebieskich marynarkach, w spodniach khaki i przypinanych krawatach szliśmy chodnikiem przed domem Lisbonów, jak to już wielokrotnie czyniliśmy, ale tym razem skręciliśmy w dróżkę prowadzącą do domu, weszliśmy po głównych schodach, między donicami z czerwonym geranium, i zadzwoniliśmy do drzwi. Peter Sissen zachowywał się jak przywódca, a nawet wyglądał na nieco znużonego, powtarzając w kółko:
– Poczekajcie, zobaczycie.
Drzwi się otworzyły. W półmroku nad naszymi głowami zmaterializowała się twarz pani Lisbon. Poprosiła, abyśmy weszli, ruszyliśmy więc do środka, zderzając się ze sobą w drzwiach, i gdy tylko stanęliśmy na dywaniku w holu, zobaczyliśmy, że opis domu, jaki przedstawił Peter Sissen, zupełnie nie odpowiadał rzeczywistości. Zamiast podniecającej atmosfery damskiego chaosu zastaliśmy uporządkowany i nijaki dom, słabo pachnący czerstwą prażoną kukurydzą. Nad przejściem umieszczony był oprawiony w ramkę haft z napisem „Pokój temu domowi”, a po prawej stronie, na półce nad kaloryferem, stało pięć par bucików dziecięcych powleczonych brązem, na wieki zachowujących mało ciekawy etap dzieciństwa córek Lisbonów. Jadalnia była wypełniona prostymi meblami w stylu kolonialnym. Na jednej ze ścian widniał obraz pierwszych angielskich kolonistów skubiących indyka. Przez otwarte drzwi do salonu widać było pomarańczową wykładzinę i brązową sofę z winylowym obiciem. Obok wygodnego fotela pana Lisbona stał mały stoliczek, na którym leżał częściowo ukończony model żaglowca, bez takielunku i z piersiastą syreną na pomalowanym dziobie.
Poprowadzono nas w dół, do bawialni. Schody miały metalowe listwy i były dosyć strome, a w miarę jak po nich schodziliśmy, światło na dole stawało się coraz jaśniejsze, jakbyśmy zbliżali się do roztopionego jądra ziemi. Gdy dotarliśmy na ostatni stopień, światło było już oślepiające. Nad głowami buczały świetlówki, a wszędzie wokół paliły się lampki stołowe. Zielono-czerwona szachownica linoleum płonęła pod naszymi zapinanymi na klamerki butami. Ze stojącej na stoliku do kart wazy z ponczem wybuchała lawa. Ściany wyłożone boazerią lśniły i przez kilka pierwszych sekund siostry Lisbon stanowiły jedynie plamę oślepiającego światła, jak kongregacja aniołów. Jednak zaraz potem nasze oczy przyzwyczaiły się do tego blasku i ujrzały coś, z istnienia czego wcześniej nie zdawaliśmy sobie sprawy – siostry Lisbon były zupełnie różnymi ludźmi. Zamiast pięciu replik o takich samych blond włosach i pucołowatych policzkach zobaczyliśmy pięć różnych istot obdarzonych własnymi osobowościami, które zaczynały już nadawać ich twarzom różne rysy i wyrazy. Od razu zauważyliśmy, że Bonnie, która teraz przedstawiła się jako Bonaventure, miała ziemistą cerę i ostry nos zakonnicy. Oczy zachodziły jej łzami i była jakieś trzydzieści centymetrów wyższa od pozostałych sióstr, a to głównie z powodu jej długiej szyi, która pewnego dnia miała zawisnąć na końcu sznura. Therese Lisbon miała pełniejszą twarz, policzki i oczy krowy, a gdy zbliżyła się, aby się z nami przywitać, szła, jakby miała dwie lewe nogi. Włosy Mary Lisbon były ciemniejsze; miała głębokie zakola na skroniach i meszek nad górną wargą, co mogło świadczyć o tym, że matka znalazła jej wosk do depilacji. Jedynie Lux Lisbon odpowiadała naszemu wyobrażeniu o siostrach Lisbon. Promieniała zdrowiem i figlarnością. Miała na sobie ciasno opiętą sukienkę, a gdy podeszła, aby podać nam rękę, niewidocznie poruszała jednym palcem, łaskocząc nasze dłonie i równocześnie wydając z siebie dziwny, gardłowy śmiech. Cecilia miała na sobie swoją nieodłączną suknię ślubną z obciętym rąbkiem. Sukienka pochodziła ze starych, dobrych lat dwudziestych. Gorset, którego jej młode ciało nie było w stanie wypełnić, był ozdobiony cekinami, a ktoś, być może sama Cecilia, a może właściciel sklepu z używaną odzieżą, odciął dolną część sukni i obecnie postrzępione brzegi zwisały nad podrapanymi kolanami Cecilii. Siedziała na stołku barowym i wpatrywała się w szklankę ponczu, a ta jej suknia zwisała z niej jak bezkształtny worek. Pomalowała wargi czerwoną kredką, co nadawało jej wygląd obłąkanej ladacznicy, ale zachowywała się, jakby była zupełnie sama.
Wiedzieliśmy, że powinniśmy trzymać się od niej z daleka. Zdjęto już jej bandaże, ale na rękach miała cały zestaw bransoletek, aby ukryć widoczne blizny. Żadna inna dziewczyna nie założyła bransoletki i domyśliliśmy się, że dały Cecilii wszystkie, jakie miały. Bransoletki były przyklejone taśmą klejącą do skóry dziewczyny, aby się nie zsuwały. Na sukni ślubnej widniały plamy po szpitalnym jedzeniu, po duszonych marchewkach i burakach. Podano nam poncz i ustawiliśmy się po jednej stronie pokoju, a siostry Lisbon po drugiej.
Nigdy jeszcze nie byliśmy na przyjęciu