Wyprawa Gniewomira. Piotr Skupnik

Читать онлайн.
Название Wyprawa Gniewomira
Автор произведения Piotr Skupnik
Жанр Приключения: прочее
Серия
Издательство Приключения: прочее
Год выпуска 0
isbn 978-83-8119-277-4



Скачать книгу

węgiel drzewny w mielerzach. Rudę żelaza kupowaliśmy od handlarzy.

      Sporo czasu poświęcałem na szkolenie nowych drużynników. Pomagali mi w tym najbardziej doświadczeni wojowie, głównie Ingwar i Angward oraz Kolgrim. Uczyliśmy wieśniaków władania mieczem, włócznią i toporem oraz najskuteczniejszych sposobów obrony za pomocą tarczy. Z początku szło im opornie. W trakcie intensywnej walki nie potrafili długo utrzymać topora ani nawet miecza. Nie mówiąc już o celnym rzucaniu włócznią. Szybko jednak czynili postępy. Mieli bowiem krzepę, nabytą dzięki ciężkiej pracy na roli. Wiedziałem, że w ciągu dwóch lat, zrobię z nich liczącą się siłę bojową.

      Wczesną jesienią przybył ksiądz Teobald z dobrą nowiną. Oznajmił, że Welewitka urodziła zdrowego i silnego synka. Mimo iż poród był ciężki, wszystko skończyło się dobrze. Uradowany wieścią, wyściskałem przyjaciela. Niemal natychmiast dosiadłem konia i pognałem do Gniezna.

      Kiedy tam dotarłem, przekonałem się, że żona i syn są w dobrym zdrowiu. Dowiedziałem się też, że mój potomek został już ochrzczony i ma na imię Wojmir. Nie od razu się z tym pogodziłem, bo zamierzałem nazwać syna, Egil, po moim ojcu. W końcu jednak uznałem, że Wojmir, syn Gniewomira, brzmi dobrze. Było to odpowiednie imię dla przyszłego wojownika.

      Chciałem od razu zabrać rodzinę do Gniewogardu, lecz książęcy medyk poradził, aby nie narażać noworodka na daleką podróż. Postanowiłem więc zaczekać do wiosny. Mogłem sobie na to pozwolić, gdyż mój nowy dom był dobrze zabezpieczony i strzeżony przez doborowych wojowników.

      Wraz z moją rodziną spędziłem kolejną zimę u oberżysty Jakuba. Ten gościł nas chętnie, gdyż płaciliśmy szczodrze brzęczącą monetą. Hucznie obchodziliśmy dzień Narodzenia Pańskiego. Gdy na zewnątrz szalała śnieżyca, my siedzieliśmy w gospodzie przy płonącym ogniu i śmialiśmy się.

      W styczniu, 1002 roku, gruchnęła wieść o śmierci cesarza Ottona III. Był on człekiem słabowitym, lecz nikt nie spodziewał się, że odejdzie tak szybko. Nowym królem Niemiec został Henryk II, który nie był przychylny księciu Bolesławowi. Mieszkowy syn, wietrząc rychłe pogorszenie się stosunków z państwem niemieckim, zaczął gromadzić armię i sposobił się do wojny, która miała niedługo nadejść. Krążyły plotki głoszące, że Bolesław zamierza przejąć Milsko i Łużyce oraz planuje walkę o tron czeski, do którego ma pewne prawa jako syn księżniczki Dobrawy.

      Nie musiałem przygotowywać swojej drużyny, gdyż książę nie zamierzał brać mnie na wojnę. Pragnął tylko, abym jak najrychlej zbudował nowy okręt i rozpoczął patrolowanie wybrzeża. Dlatego wczesną wiosną, zgodnie z wolą władcy, wyruszyłem na Pomorze w towarzystwie rodziny i Jaśka.

      Droga do Gniewogardu przebiegła bez przeszkód. W bramie osady powitał nas roześmiany Ingwar. Zmęczeni trudami podróży, udaliśmy się wprost do domu. Gdy tam zmierzałem spostrzegłem, że nad drzwiami budynku przeznaczonego na kaplicę, wisi srebrny krucyfiks, przedstawiający ukrzyżowanego Chrystusa. Oznaczało to, że ksiądz Teobald poświęcił już wnętrze świątyni i rozpoczął odprawianie modłów oraz mszy. W izbie przywitał nas buzujący w kominku ogień. Rozsiedliśmy się wygodnie na ławach i czekaliśmy, aż kobiety przyniosą nam strawę.

      Ze zdumieniem stwierdziłem, że podczas mej nieobecności do osady przybyło sporo niewiast i kilkoro dzieci. Były to głównie młode dziewczęta z pobliskich wiosek, które związały się z moimi wojownikami, licząc na poprawę własnego losu. Niektórzy z moich ludzi sprowadzili własne rodziny. O dziwo, znalazła się pod moim dachem również Jarzębina, jedna z córek karczmarza Jakuba, która jakimś cudem uwiodła samego Angwarda Pogromcę Potworów.

      W kilka dni po przybyciu do Gniewogardu zarządziłem rozpoczęcie budowy nowego drakkara. Wzięliśmy się do pracy, która trwała aż do późnej jesieni. Najpierw ścięliśmy sporo grubych dębów, olch, buków oraz sosen. Następnie zaczęliśmy obrabiać powalone drzewa. Szczęśliwym trafem, mieliśmy kilku uzdolnionych cieśli i dzięki temu efekty były widoczne. Po wielu miesiącach mozolnego trudu powstał kil, kadłub oraz maszt. Nowy drakkar był większy od poprzedniego. Miał dwadzieścia par wioseł i był długi na sześćdziesiąt kroków. W najszerszym miejscu liczył dziesięć kroków. Liny podtrzymujące maszt i żagiel, też były już gotowe. Do ich splecenia użyliśmy konopnych włókien i zwierzęcych ścięgien oraz foczych skór. Jedynie wspomnianego wcześniej żagla nie udało się utkać w porę. Nasze niewiasty spieszyły się, lecz mimo dołożenia wszelkich starań, nie zdążyły na czas. Musieliśmy więc zaczekać do wiosny.

      Kiedy nie pracowaliśmy przy statku, to ćwiczyliśmy się w walce i polowaliśmy. Nieustannie staczaliśmy ćwiczebne pojedynki w celu poprawienia szybkości i siły oraz techniki walki. Młodzi chłopi szybko stawali się częścią drużyny. Miałem już ponad stu dobrze wyszkolonych ludzi. Gdy nadeszły żniwa, wszyscy pomagaliśmy. Ja sam dwukrotnie chwyciłem za sierp i ścinałem zboże. Czyniłem tak, gdyż chciałem zjednać sobie serca wieśniaków. Pragnąłem, aby nie buntowali się przeciw mojemu zwierzchnictwu.

      Wieczorami siadywaliśmy z Welewitką na łożu i obserwowaliśmy nasze dzieci. Dwuletnia Marzanna swobodnie hasała po izbie, zachęcając do zabawy naszego psa. Roczny Wojmir stawiał pierwsze, niepewne kroki. Chciał nadążyć za siostrą i przez to sam szybko uczył się chodzić. Przyjemnie było patrzeć, jak dzieci z każdym dniem nabierają sił. Sprawiały one, że nasz świat stawał się piękniejszy.

      Nadeszła wiosna, roku pańskiego 1003. Niewiasty wreszcie ukończyły szycie żagla. Był to piękny jasnobłękitny kawał płótna. Welewitka wyhaftowała na nim czarnego wilka Fenrira trzymającego słońce w rozwartej paszczy.

      Było to nawiązanie do Ragnaröku, który − według prastarych wierzeń, nastąpi gdy wilk Fenrir połknie słońce i pożre Odyna, władcę bogów.

      Cieszyliśmy się bardzo, kiedy żagiel, przymocowany rejami do masztu, załopotał wreszcie na wietrze. Teobald dokonał poświęcenia statku, skrapiając jego kadłub święconą wodą. Angward chciał powtórzyć cały obrzęd zajęczą krwią, lecz ksiądz stanowczo się temu sprzeciwił. Stwierdził, iż nie należy mieszać religijnych obrzędów z pogańskimi gusłami.

      Kiedy ten drobny spór został zakończony, jako pierwszy wkroczyłem na pokład okrętu. Podszedłem wolno do masztu, czując pod stopami znajome skrzypienie desek. Wydobyłem z niewielkiej pochwy nóż ubabrany we krwi patroszonego wcześniej dzika. Przytknąłem płaz broni do masztu i wykrzyczałem na całe gardło.

      − Będziesz się zwał Ragnarök!

      Nie mogłem wymyśleć odpowiedniejszej nazwy dla mojej nowej łodzi. Miała być ona zapowiedzią zguby dla naszych wrogów. Moi Normanowie przyjęli ją okrzykami radości. Bałtowie i Słowianie pomrukiwali z cicha. Tylko Teobald znów się sprzeciwił, lecz tym razem musiał dać za wygraną.

      Tamtego dnia odbyliśmy dziewiczy rejs. Jak dobrze było znów poczuć na twarzy morską bryzę. Nasz nowy statek był wspaniały. Jego dziób z gracją rozbijał spienione fale. Wiosło sterowe było idealnie wyważone. Maszt prawie wcale nie skrzypiał. Żagiel poddawał się wiatrowi z prawdziwym wdziękiem.

      Niemal codziennie patrolowaliśmy wybrzeże, wypatrując morskich rozbójników, których można by było złupić.

      Latem wzięliśmy udział w wyprawie na ziemie Prusów. Nasza łódź prowadziła kilka jednostek z Gdańska i Kołobrzegu. Prusowie nie byli jednak głupcami i spodziewali się napaści. Kiedy dotarliśmy do ich ziem, czekały tam na nas opuszczone, nadbrzeżne wioski, które szybko puściliśmy z dymem. Tylko w jednej osadzie znaleźliśmy chłopca ukrywającego się w oborze z dwiema krowami. Zwierzęta poszły pod nóż, a chłopcem zaopiekował się Jaśko Tur.

      Stopniowo napływały też wieści dotyczące poczynań księcia Bolesława. Wojska naszego