Triumf ciemności. Eric Giacometti

Читать онлайн.
Название Triumf ciemności
Автор произведения Eric Giacometti
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-8110-891-1



Скачать книгу

a potem rzucił je do ognia.

      – Znów proszę o tłumaczenie. Ja również uprawiam ich magię, zabrałem ich koledze trzecie oko i spaliłem je. Odtąd jego dusza należy do mnie i zabawię się, dręcząc go na różne sposoby. Nigdy nie osiągnie nirwany.

      Na twarzach mnichów zaszła gwałtowna zmiana. Przerażeni patrzyli na siebie.

      Znów rozbrzmiał głos Weistorta:

      – Oni doskonale znają te czary, ponieważ sami uciekają się do nich od czasu do czasu, żeby zastraszać wrogów Rinpocze. Ja tylko uważnie przeczytałem książkę duchownego, którego przysłał tu Watykan. Ten człowiek był świadkiem ich sztuczek. Teraz proszę im powiedzieć, żeby wpłynęli na tragarzy, którzy mają otworzyć nam wrota sanktuarium. W przeciwnym razie, choć z wielkim żalem, zmuszony będę zająć się ich duszami.

      Mnisi nie usłyszeli ostatnich słów tłumacza, bo błyskawicznie wstali i pobiegli do tej części groty, w której leżeli przy ognisku tragarze, i zaczęli wydawać im polecenia.

      Weistort spokojnie schował sztylet.

      – A gdybyśmy tak otworzyli te wrota?

      Dwie godziny później wejście do sanktuarium stało przed nimi otworem. Ciężkie skrzydła z brązu, ważące co najmniej pół tony, leżały na ziemi po dwóch stronach dziury, z której wydobywał się cierpki, a zarazem słodkawy zapach.

      – Słodka woń śmierci – szepnął Weistort, który z pochodnią w ręce szedł już szerokim korytarzem. Za nim podążał Schäfer, trzymając palec na spuście pistoletu maszynowego.

      Pozostali Niemcy zatrzymali się przed wejściem. Nie musieli przeganiać tragarzy, którzy przerażeni uciekli z groty, wykrzykując słowa modlitw. Dwaj mnisi siedzieli w milczeniu przy ogniu.

      Weistort i Schäfer wolno szli po wilgotnej ziemi, a pochodnie rzucały chwiejny blask na niemal sine ściany, które lśniły tysiącami metalicznych żyłek.

      – To na pewno dawna kopalnia srebra – szepnął Schäfer. – Tybet obfituje w złoża cennych minerałów.

      – To, czego tu szukamy, ma bez porównania większą wartość niż srebro czy złoto – odparł Weistort. – A tak przy okazji: nie pogratulowałem panu jeszcze tej inicjatywy. To doprawdy wspaniały pomysł, zaprzyjaźnić się z tybetańskim dygnitarzem i zacząć pracę nad przekładem ich świętej księgi.

      Korytarz rozszerzył się, tworząc coś na kształt pogrążonej w ciemnościach podziemnej alei. Schäfer nadstawił ucha, zaintrygowany dziwnymi głuchymi odgłosami wokół. Przypominały drapanie.

      – Pułkowniku, naprawdę wierzy pan w tę legendę? – szepnął niepewnym głosem szef wyprawy.

      – W żywe trupy? Nie wierzyłem w to ani przez chwilę. Ci, którzy ukryli tu obiekt, chcieli wystraszyć przesądny lud. Za to szczury, które…

      Weistort nagle zamilkł i zwolnił kroku.

      – Psiakrew!

      Wyciągnął pochodnię.

      Przed nimi wznosiła się czarna kwadratowa stela. Wysoka i potężna, przypominała gigantyczne płyty nagrobne z cmentarzy wojskowych w Prusach Wschodnich. Ale w połowie wysokości tej steli było coś, co odróżniało ją od niemieckich kamieni nagrobnych.

      Rzeźba.

      Popiersie człowieka, którego wykrzywiona twarz wyrażała głębokie cierpienie. Dolna partia ciała tej kamiennej istoty wydawała się wmurowana w stelę. Ramiona wyciągnięte były w przód, ręce unosiły metalową czaszę.

      U stóp steli leżały kręgiem szkielety.

      Obaj Niemcy podeszli, miażdżąc butami kości. To, co odkryli, sprawiło, że zachowywali się jak zahipnotyzowani. Weistortowi rozpromieniła się twarz.

      Wyjął z kieszeni kurtki książkę w oprawie z czerwonej skóry, na której gotykiem wytłoczono tytuł: Thule Borealis Kulten.

      – Cóż za niesamowity trop wiodący przez kontynenty i epoki – westchnął. – Niech pan sobie wyobrazi, że wszystko zaczyna się od tej książki napisanej w średniowieczu w Niemczech, a należącej do pół-Żyda… Znalazłem tu akapit nawiązujący do świętych zwojów Wschodu i do istnienia… – Otworzył książkę na stronie oznaczonej zakładką i spojrzał na rycinę. – To ten sam posąg!

      Zbliżyli się do dziwnej rzeźby. W czaszy leżał przedmiot barwy rubinu. Odbijał ciepły blask pochodni. Ten przedmiot był symbolem. Symbolem, który zachwycił obu esesmanów.

      Swastyka.

      Pułkownik oddał pochodnię podwładnemu i oburącz wyjął z czaszy swastykę. Jego głos brzmiał jak grzmot.

      – Dziś zaczyna się rok pierwszy Trzeciej Rzeszy.

      2

      Katalonia

      Styczeń 1939

      – ¡No pasaràn!

      Wzdłuż wyboistej drogi biegnącej w stronę linii frontu grupa żołnierzy witała jadącą ciężarówkę okrzykiem bojowym republikanów. Tristan, który rozsiadł się nonszalancko na tylnym siedzeniu forda, odpowiadał na te wrzaski, unosząc pięść, a równocześnie bawił się trzymanym w drugiej ręce cygarem. Dotąd nie miał kiedy go zapalić. Na cygaro trzeba mieć sporo czasu. Tak jak na dobry koniak, bo warto najpierw wciągnąć w nozdrza jego zapach, zatrzymać spojrzenie na jego płowej szacie… Gwałtowne hamowanie oderwało go od marzeń. Wezbrana rzeka zalała drogę strumieniem czarnego błota.

      – Wszyscy z wozu!

      Schrypnięty głos Jaimego rozbrzmiał jak uderzenie pięścią w stół. Niski, krępy, ze zwichrzonym wąsem rozgorączkowanego konkwistadora, dowódca grupy zeskoczył z ciężarówki z karabinem w ręce. Rzucił gniewne spojrzenie Tristanowi, który ostrożnie wsuwał cygaro do wewnętrznej kieszeni.

      – Ty, El Francès, rusz zadek. Musimy być na miejscu przed wieczorem.

      Dwunastka żołnierzy ustawiała się wokół Jaimego jak na inspekcję. Jeden postawił przetarty kołnierz, drugi wiązał sznurek, który służył mu jako pasek. Ich mundury były jak Republika – w strzępach. Tylko Tristan nosił wspaniałą kurtkę, której srebrne guziki połyskiwały w zimowym słońcu. Zabrał ją trupowi, podobnie zresztą jak cygaro.

      – Przez ciebie i przez te nieszczęsne guziki wystrzelają nas jak zające – burknął Jaime. – W świetle księżyca rozbłysną jak świece wielkanocne.

      Francuz uśmiechnął się i wyjął z kieszeni okrągłe pudełko.

      – Jestem przygotowany: odrobina pasty i nie będzie ich widać.

      Jaime szarpnął wąs. Nie znosił tego Francuza, którego nic nie było w stanie zbić z tropu czy zniechęcić – ani pusty brzuch, ani kule frankistów. Ten facet śmiał się śmierci w twarz, ot co. I zawsze na wszystko miał odpowiedź, oczywiście z uśmiechem na ustach. To rujnowało dyscyplinę! Gdyby to zależało od Jaimego, nigdy nie zgodziłby się wziąć sobie na kark takiego gościa. Wcisnęli mu go. Podczas tej niezwykle ważnej misji Tristan miał być ponoć niezastąpiony. Ale nie powiedziano mu dlaczego.

      – Baczność!

      Suche uderzenie rąk o kolby rozbrzmiało w lodowatym powietrzu. Jaime lubił ten dźwięk.

      – Sprawdzić broń!

      Doskonale naoliwiony zamek broni obrócił się po cichu. Niemiecka skuteczność, pomyślał Tristan, rozpoznając mauzera. Brak broni i amunicji był tak dotkliwy, że po stronie republikanów bez wahania ograbiano martwych wrogów