Konrad Wallenrod. Adam Mickiewicz

Читать онлайн.
Название Konrad Wallenrod
Автор произведения Adam Mickiewicz
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-270-3970-5



Скачать книгу

jakowejś tajemnej wymowy.

      Czy coś wspomina, czyli coś doradza,

      Czy trwogę w sercu Wallenroda budzi:

      Zaraz mu chmurne czoło wypogadza,

      Oczy przygaszą i oblicze studzi.

      Tak na igrzysku, kiedy lwów dozorca,

      Sprosiwszy pany, damy, i rycerze,

      Rozłamie kratę żelaznego dworca,

      Da hasło trąbą: wtem królewskie zwierzę

      Grzmi z głębi piersi, strach na widzów pada;

      Jeden dozorca kroku nie poruszy,

      Spokojnie ręce na piersiach zakłada,

      I lwa potężnie uderzy — oczyma;

      Tym nieśmiertelnej talizmanem duszy

      Moc bezrozumną na uwięzi trzyma.

      II

      Z Maryjenburskiej wieży zadzwoniono.

      Z obradnej sali idą do kaplicy:

      Najpierwszy komtur, wielcy urzędnicy,

      Kapłani, bracia i rycerzy grono.

      Nieszpornych modłów kapituła słucha

      I śpiewa hymny do Świętego Ducha.

      Hymn

      Duchu, Światło Boże!

      Gołąbko Syjonu!

      Dziś chrześcijański świat, ziemne podnoże

      Twojego tronu,

      Widomą oświeć postacią

      I roztocz skrzydła nad syjońską bracią.

      Spod twych skrzydeł niech wystrzeli

      Słonecznymi promień blaski,

      I kto najświętszej godniejszy łaski,

      Temu niech złotym wieńcem skronie rozweseli;

      A padniem na twarz syny człowieka,

      Temu, nad kim spoczywa twych skrzydeł opieka.

      Synu Zbawicielu!

      Skinieniem wszechmocnej ręki

      Naznacz, kto z wielu

      Najgodniejszy słynąć

      Świętym znakiem twojej męki,

      Piotra mieczem hetmanić żołnierstwu twej wiary

      I przed oczyma pogaństwa rozwinąć

      Królestwa twego sztandary;

      A syn ziemi niech czoło i serce uniża

      Przed tym, na czyich piersiach błyśnie gwiazda krzyża.

      *

      Po modłach wyszli. Arcykomtur zlecił,

      Spocząwszy nieco, powracać do choru

      I znowu błagać, aby Bóg oświecił

      Kapłanów, braci i mężów obioru.

      Wyszli nocnymi orzeźwić się chłody:

      Jedni zasiedli zamkowy krużganek,

      Drudzy przechodzą gaje i ogrody.

      Noc była cicha, majowej pogody;

      Z dala niepewny wyglądał poranek;

      Księżyc, obiegłszy błonie szafirowe,

      Z odmiennym licem, z różnym blaskiem w oku,

      Drzemiąc to w ciemnym, to w srebrnym obłoku,

      Zniżał swą cichą i samotną głowę;

      Jak dumający w pustyni kochanek,

      Obiegłszy myślą całe życia koło,

      Wszystkie nadzieje, słodycze, cierpienia,

      To łzy wylewa, to spojrzy wesoło,

      Wreszcie ku piersiom zmordowane czoło

      Skłania — i wpada w letarg zamyślenia.

      Przechadzką inni bawią się rycerze.

      Lecz arcykomtur chwil darmo nie traci:

      Zaraz Halbana i celniejszych braci

      Wzywa do siebie i na stronę bierze,

      Aby z daleka od ciekawej rzeszy

      Zasięgnąć rady, udzielić przestrogi.

      Wychodzi z zamku, na równinę spieszy.

      Tak rozmawiając, nie pilnując drogi,

      Błądzili kilka godzin w okolicy,

      Blisko spokojnych jeziora wybrzeży.

      Już ranek: pora wracać do stolicy;

      Stają... głos jakiś... skąd... z narożnej wieży:

      Słuchają pilnie — to głos pustelnicy.

      W tej wieży dawno, przed laty dziesięciu,

      Jakaś nieznana pobożna niewiasta,

      Z dala przybywszy do Maryi miasta —

      Czy ją natchnęło niebo w przedsięwzięciu,

      Czy skażonego sumienia wyrzuty

      Pragnąc ukoić balsamem pokuty —

      Pustelniczego szukała ukrycia

      I tu znalazła grobowiec za życia.

      Długo nie chcieli zezwalać kapłani,

      Wreszcie, stałością prośby przełamani,

      Dali jej w wieży samotne schronienie.

      Ledwie stanęła za święconym progiem,

      Na próg zwalono cegły i kamienie:

      Została sama z myślami i Bogiem;

      I bramę, co ją od żyjących dzieli,

      Chyba w dzień sądny odemkną anieli.

      U góry małe okienko i krata,

      Kędy pobożny lud słał pożywienie,

      A niebo wietrzyk i dzienne promienie.

      Biedna grzesznico! Czyż nienawiść świata

      Do tyla umysł skołatała młody,

      Że się obawiasz słońca i pogody?

      Zaledwie w swoim zamknęła się grobie,

      Nikt jej nie widział przy okienku wieży

      Przyjmować w usta wiatru oddech świeży,

      Oglądać niebo w pogodnej ozdobie

      I miłe kwiaty na ziemnym obszarze,

      I stokroć milsze swoich bliźnich twarze.

      Wiedziano tylko, że jest dotąd w życiu:

      Bo nieraz jeszcze świętego pielgrzyma,

      Gdy nocą przy jej błąka się ukryciu,

      Jakiś dźwięk miły na chwilę zatrzyma;

      Dźwięk to zapewne pobożnej piosenki.

      I z pruskich wiosek, gdy zebrane dzieci

      Igrają w wieczór u bliskiej dąbrowy,

      Natenczas z okna coś białego świeci,

      Jak gdyby promyk wschodzącej jutrzenki:

      Czy