Bastion. Стивен Кинг

Читать онлайн.
Название Bastion
Автор произведения Стивен Кинг
Жанр Ужасы и Мистика
Серия
Издательство Ужасы и Мистика
Год выпуска 0
isbn 978-83-8125-441-0



Скачать книгу

kota wystającego do połowy ze śmietnika. Ale kiedy się od niego odsunęła, jej oczy były suche.

      – Chodź, zrobię ci śniadanie. Jechałeś przez całą noc?

      – Tak – odparł lekko schrypniętym z emocji głosem.

      – No to chodź. Winda nie działa, ale to przecież tylko pierwsze piętro. Pani Halsey ma gorzej ze swoim artretyzmem. Mieszka na czwartym. I nie zapomnij wytrzeć butów. Jak nabrudzisz, pan Freeman zacznie się mnie czepiać. To cholerny pedant. Nie cierpi brudu i chyba wyczuwa go jak myśliwski pies. Brud jest jego wrogiem.

      Weszli na schody.

      – Zjesz trzy jajka? Zrobię ci też tosta, jeżeli lubisz pumpernikiel. Chodź.

      Ruszył jej śladem. Kiedy mijał platformy, na których nie było już kamiennych psów, przyjrzał im się dokładnie – zrobił to, aby się upewnić, że psów naprawdę nie było, że nie skurczył się o kilkanaście cali i nie cofnął w czasie o całą dekadę, do początku lat osiemdziesiątych.

      Alice Underwood otworzyła drzwi i razem weszli do środka. Nawet ciemnobrunatne cienie i zapach gotowanego jedzenia były takie same.

* * *

      Przygotowała dla niego trzy jajka na bekonie, tost, sok i kawę. Kiedy zjadł, wypił sok i została mu już tylko kawa, zapalił papierosa i odsunął się z krzesłem od stołu. Matka nieprzychylnym wzrokiem spojrzała na papierosa, ale nie powiedziała ani słowa. To mu przywróciło nieco wiary w siebie, jednak niezbyt dużo – tylko odrobinę. Jego matka była zawsze diablo cierpliwa.

      Wstawiła metalową patelnię do zlewu i zroszony wodą z kranu metal zaskwierczał cicho.

      Nie zmieniła się zbyt wiele, pomyślał Larry. Była nieco starsza, miała teraz pięćdziesiąt jeden lat, troszkę posiwiała, ale pod cienką siateczką nadal można było dostrzec czarne włosy. Nosiła popielatą sukienkę – prawdopodobnie tę samą, w której pracowała. W dalszym ciągu miała spory brzuch, ciasno opięty materiałem sukienki, i jeżeli cokolwiek się w niej zmieniło, to właśnie on. „Przytyłaś, mamo? Powiedz prawdę. Czy to największa ze zmian?”.

      Zaczął strzepywać popiół z papierosa na spodeczek od filiżanki. Natychmiast zabrała go i zamieniła na popielniczkę, którą zawsze trzymała w kredensie. Spodeczek był poplamiony kawą i Larry nie bardzo rozumiał, dlaczego nie może go używać. Popielniczka była czysta, bez jednej plamki i kiedy strącił do niej popiół, poczuł coś w rodzaju wyrzutów sumienia. Jego matka była bardzo cierpliwa i umiała zastawiać niezliczone pułapki, a jeśli już się w nie wpakowałeś, prędzej czy później musiałeś zacząć mówić.

      – A więc wróciłeś – powiedziała i zaczęła szorować patelnię. – Co cię tu sprowadziło?

      „Cóż, mamo, pewien przyjaciel uświadomił mi parę prostych, życiowych prawd – że głupota atakuje znienacka i tym razem postanowiła dopaść właśnie mnie. Nie wiem, czy przyjaciel to odpowiednie określenie dla człowieka, który żywi wobec mnie takie same uczucia, jakimi ja darzę wytwórnię gumy do żucia założoną w 1910 roku. Ale właśnie dzięki niemu ruszyłem w drogę, a czy to nie Robert Frost powiedział, że dom jest takim miejscem, do którego zawsze zostaniesz wpuszczony, kiedy zapukasz do drzwi?”.

      – Chyba mi ciebie brakowało, mamo – odparł.

      Prychnęła.

      – To dlatego do mnie tak często pisywałeś?

      – Wiesz, że nie przepadam za pisaniem listów – mruknął i powoli zaciągnął się papierosem. Z jego koniuszka odrywały się smużki dymu i ulatywały w górę.

      – Powtórz to.

      – Wiesz, że nie przepadam za pisaniem listów – powtórzył z uśmiechem.

      – I w dalszym ciągu jesteś przemądrzały. Pod tym względem nic się nie zmieniłeś.

      – Przepraszam – odparł. – A co u ciebie, mamo?

      Wstawiła patelnię do suszarki, wyjęła ze zlewozmywaka korek i otarła zaczerwienione dłonie z piany.

      – Nieźle – powiedziała, podchodząc do stołu i siadając na krześle. – Czasami trochę bolą mnie plecy, ale mam swoje pigułki. Jakoś sobie radzę.

      – Nie miałaś kłopotów z kręgosłupem?

      – No… raz. Ale doktor Holmes się nim zajął.

      – Mamo, ci kręgarze to… – Chciał dodać: „zwyczajni oszuści”, lecz ugryzł się w język.

      – No, kto?

      Widząc jej szeroki uśmiech, wzruszył bezradnie ramionami.

      – Jesteś młoda, masz dopiero dwadzieścia jeden lat, ale jeżeli ten człowiek może ci pomóc, to świetnie.

      Westchnęła i wyjęła z kieszeni paczuszkę miętowych dropsów.

      – Nie mam już dwudziestu jeden lat. I czuję to. Chcesz?

      Pokręcił przecząco głową, kiedy podsunęła w jego stronę dropsy, wysuwając jednego kciukiem. Włożyła pastylkę do ust.

      – Wciąż jesteś młodą dziewczyną – powiedział z przekonaniem, jak za starych, dobrych czasów. Zawsze lubiła komplementy, ale teraz jego słowa wywołały na jej ustach jedynie cień uśmiechu. – Czy w twoim życiu pojawili się jacyś nowi faceci?

      – Kilku – odparła. – A w twoim?

      – Nie – zaprzeczył z powagą. – Żadnych nowych facetów. Parę dziewczyn, lecz ani jednego mężczyzny.

      Miał nadzieję, że się roześmieje, jednak znów ujrzał tylko ten sam cień uśmiechu. Martwi się o mnie, pomyślał. Nie wie, po co tu przyjechałem. Po trzech latach w ogóle się nie spodziewała, że przyjadę. Pewnie wolałaby, żebym na zawsze zniknął z jej życia.

      – Ten sam stary Larry – stwierdziła. – Nigdy nie spoważniejesz. Nie zaręczyłeś się? Widujesz się z kimś regularnie?

      – Sporo podróżuję, mamo.

      – Jak zawsze. W każdym razie nigdy nie przyjechałeś, żeby mi oznajmić, że poznałeś jakąś miłą katolicką dziewczynę i masz wobec niej poważne plany. Trochę ci się dziwię. Albo byłeś bardzo ostrożny, albo po prostu nie miałeś szczęścia.

      Usilnie starał się zachować pokerową twarz. Po raz pierwszy w życiu, choć nie otwarcie, lecz aluzjami, nawiązała w rozmowie do spraw seksu.

      – Tak czy inaczej, jeszcze się przekonasz – dodała Alice. – Mówią, że nie ma to jak starokawalerski stan. Ale to nie tak. Pozostając kawalerem, powoli zamienisz się w starego, zgorzkniałego, sklerotycznego grzyba. Jak pan Freeman. Siedzi w tym swoim mieszkaniu w suterenie i wystaje przy oknie.

      Larry chrząknął i poruszył się niespokojnie.

      – Słyszałam w radiu tę twoją piosenkę. Ale kiedy mówiłam ludziom, że to mój syn Larry, większość z nich nie chciała mi wierzyć.

      – Słyszałaś ją?

      Zastanawiał się, dlaczego w ogóle od tego nie zaczęła, zamiast wciągać go w tę beznadziejną rozmowę.

      – Jasne, nadają ją bez przerwy na tej rockandrollowej stacji, której słuchają młode dziewczęta.

      – Podoba ci się?

      – Muzyka jak muzyka – odparła. – Ale myślę, że brzmi dość sugestywnie. Lubieżnie.

      Uświadomił sobie, że zaczął szurać nogami, więc znieruchomiał.

      – Ta piosenka miała być… namiętna, mamo.

      Zaczerwienił