Название | Rebel Fleet Tom 1 Rebelia |
---|---|
Автор произведения | B.V. Larson |
Жанр | Зарубежная фантастика |
Серия | |
Издательство | Зарубежная фантастика |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-65661-88-3 |
Teraz stanął przede mną mój adwersarz. Był wysokim, tyczkowatym mężczyzną. Zadał pchnięcie pałką, chcąc mnie nią dotknąć. Wiedziałem, że muśnięta czubkiem broni kończyna natychmiast zdrętwieje, a facet miał przewagę zasięgu, więc się wycofałem.
W tym momencie Gwen, zgięta wpół, rzuciła się na niego i zmiażdżyła mu palce u stóp swoją pałką. Byłem pod wrażeniem jej nagłego przypływu odwagi. Przeciwnik zachwiał się, więc z całej siły rąbnąłem go w głowę. Padł nieprzytomny.
I nagle było po walce. Pozostali dwaj uciekli.
Rozejrzałem się za Daltonem. Doktor Chang zrobił dobry użytek ze swojej pozycji na tyle formacji. Leżał przytulony do wielkiego, płaskiego kamienia i trzymał Daltona za tunikę. Zmotywowany bólem mężczyzna wdrapał się po ręce i plecach Changa, a potem padł na płaską powierzchnię głazu, dysząc ciężko. Lewą nogę miał zakrwawioną i sztywną, a znad obu stóp unosił się dym.
– Udało się – powiedziałem.
Gwen pokręciła głową. Wskazała do góry.
Walka na szczycie skały wciąż trwała, ale zaraz miała dobiec końca. Z trzyosobowej drużyny zostało dwóch członków, a jeden wyglądał na półżywego.
– No dalej – powiedziałem. – Skończmy to.
Wspięliśmy się i stanęliśmy naprzeciw grupy na szczycie. Dotarłszy na miejsce, z zaskoczeniem rozpoznałem jedną z twarzy. Nie tylko ja.
– Jones? – zapytał Samson. – Kurde, nie wierzę.
Komandor porucznik Jones stał wyprostowany i spoglądał na nas z góry niczym prawdziwy król. U jego stóp leżał jakiś Azjata. Mocno oberwał, ale ciągle się ruszał.
Odliczanie na suficie zostało wznowione od trzydziestu trzech.
– Jones – powiedziałem – nie chcę z tobą walczyć. Mamy przewagę liczebną. Cofnij się.
– Odmawiam, Blake – odparł. – Przewyższam cię stopniem w marynarce. To ty się cofnij.
Przez kilka sekund mierzyliśmy się wzrokiem. Wreszcie Samson zaatakował.
– Mam tego, kurwa, dość! – ryknął.
Pałka Jonesa trafiła wielkoluda w głowę i bark, rażąc go prądem, ale Samson nie upadł, tylko pchnął Jonesa bronią w twarz, spychając go z krawędzi.
Dalton i ja pobiegliśmy za Samsonem. Zajęliśmy wzgórze, a reszcie pozwoliliśmy się wycofać. Nie było sensu ich dalej bić. Wyrzuciłem pałkę poprzedników, włożyłem swoją i zaczęło się odliczanie.
Kiedy zegar doszedł do zera, pomieszczenie wreszcie rozbłysło zielenią.
Dziś wygraliśmy… Ale jak wiele czekało nas kolejnych konkurencji?
12
Nigdy nie dowiedzieliśmy się, co się stało z przegranymi. Po prostu już więcej ich nie zobaczyliśmy. Spędzono nas jak bydło do wspólnej celi. Przynajmniej pozwolili nam zostać razem.
– To wszystko nie ma sensu – powiedziałem. – Po co nas zmuszają, żebyśmy się zabijali? Jeśli chcą armii, czemu nie wezmą wszystkich przyzwoitych kandydatów? Przymuszając nas do wzajemnej eliminacji, sprawiają, że znienawidzimy naszych panów. Poza tym to marnotrawstwo.
– Może interesują ich tylko najlepsi? – powiedział doktor Chang. – Tak sobie rozmyślam o tych zawodach… to znaczy kiedy mój umysł należy do mnie.
Zdążyliśmy już zauważyć, że przytrafiały nam się epizody paranoi. Czasem uzasadnionej, jak wtedy, gdy ktoś atakuje i krzyczy. Kiedy indziej w niewyjaśniony sposób ogarniały nas emocje i wtedy to my przypuszczaliśmy atak.
Byłem chyba jedynym członkiem grupy, który potrafił się w takich chwilach opanować. Rzadko traciłem nad sobą kontrolę. Nie znałem przyczyny – po prostu tak było. Może miało to związek z moim szkoleniem wojskowym. W każdym razie zostałem przywódcą drużyny.
– Myślę, że ci kosmici, kimkolwiek są – kontynuował z namysłem doktor Chang – chcą, żeby służyli im tylko najbardziej bezwzględni wojownicy.
– Hmm – powiedziałem – chyba masz rację. Może to wynika z ich surrealistycznego rozumienia honoru?
– Albo to, albo potrzebują najbardziej barbarzyńskich osobników i nikogo innego.
Żadna z opcji mi się nie podobała.
Wszyscy siedzieliśmy jak na szpilkach, gdy pokazano nam kolejną salę. Do tej pory zdążyliśmy zgłodnieć. Byliśmy brudni, a Dalton miał nogę w opłakanym stanie. Na szczęście pozwolono nam trochę odpocząć.
Pomieszczenie było znajome – a pośrodku kamień z pięcioma otworami. Podeszliśmy razem i włożyliśmy tam rurki, a potem wyciągnęliśmy je.
Wypełniały je czyste ubrania, ciasno zwinięte obok elastycznych plastikowych butelek z jakimś podobnym do wody płynem.
Dalton natychmiast się go napił, a resztą polał pokiereszowane nogi i stopy. Aż syknął z rozkoszy.
– Jak smakuje? – zapytał Samson.
– Jak mysie szczyny – odpowiedział z zamkniętymi oczami. – Ale pomaga na nogi.
Pozostali też polali płynem swoje rany i napili się. Miał słony, oleisty smak oraz temperaturę ludzkiego ciała. Zaraz rozjaśniło nam się w głowach.
Gwen natychmiast przymierzyła nowe ubranie. Włożyła je na swoją postrzępioną tunikę i rozerwała stary strój dopiero, gdy zakryła się nowym. Reszta zespołu przyglądała się temu z lekkim rozczarowaniem.
Samson bynajmniej nie był tak wstydliwy. Najpierw porwał starą tunikę na strzępy, a potem włożył nowy strój. Wyglądał tysiąc razy lepiej.
Ubrania miały ciemniejszy odcień błękitu niż tuniki. Materiał nie wyglądał też na taki cienki. Na naramiennikach znajdowały się pojedyncze, metalowe, okrągłe guziczki.
– To trochę przypomina mundur – powiedział Samson.
– No proszę, zaczynasz się wszystkiego domyślać – zaszydził Dalton. – Czy doktorek dopiero co nie mówił, że jesteśmy żołnierzami w armii niewolników?
– Wepchnę cię do pierwszej przepaści, jaką zobaczę, ty mała, obleśna, przypalona szujo – obiecał mu Samson.
Dalton zamknął się i łypał na nas groźnie, obmacując gojące się nogi.
Doktor Chang i ja przebraliśmy się w następnej kolejności. Ubrania były grubsze i wytrzymalsze. Do tego więcej zakrywały i były nieco rozciągliwe, jakby dostosowywały się do kształtu ciała.
Nowy mundur przyjemnie na mnie leżał. Chłopaki znowu byli na siebie cięci, ale miałem nadzieję, że ubrania z prawdziwego zdarzenia poprawią im humor. Wspólnymi siłami uporaliśmy się z ostatnią próbą i wyglądało na to, że coraz lepiej nam idzie.
– Hej – poskarżył się Dalton. – Spójrzcie na Blake’a. On ma na epoletach złote guziki, a my srebrne. Kto z ciebie zrobił dowódcę, Blake?
Stanęliśmy naprzeciwko siebie, zaciskając pięści. I w tym momencie do naszej grupy podeszła wysoka postać. To był Shaw.
– A ty skąd się wziąłeś? – zapytał doktor Chang.
– Mam klucze – wyjaśnił Shaw – i stopień oficerski. Widzicie moje naramienniki?
Spojrzeliśmy. Miał niebieski mundur, taki sam jak nasze, ale na epoletach miał złote trójkąty.