Old Surehand t.1. Karol May

Читать онлайн.
Название Old Surehand t.1
Автор произведения Karol May
Жанр Приключения: прочее
Серия
Издательство Приключения: прочее
Год выпуска 0
isbn 978-83-7623-958-3



Скачать книгу

oprócz pana nosi jeszcze szelki?

      – Pas jest na Zachodzie niezbędny, ale ja prócz niego muszę mieć i szelki, bo nie mam bioder. Szelki trzymają na mnie pas. Gdzie tam taki chudzielec mógłby mieć biodra?

      Nie mogłem wprawdzie pojąć, dlaczego szelki miałyby mu przeszkadzać w pływaniu, lecz nic nie powiedziałem. Niebawem jednak stary zaczął do tego stopnia przechylać tratwę, że po mojej stronie wynurzała się z wody. Wobec tego poprosiłem go:

      – Wróćcie lepiej, Mr Cutter, jeszcze jest czas, a wam widocznie coraz trudniej płynąć.

      – Nonsens! Czyż nie widzicie, że mknę jak ryba?

      – Bo ja popycham tratwę, a wy na niej wisicie.

      – Tak się tylko zdaje! Ach, te szelki! Zdejmę je, to pójdzie lepiej.

      Trzymając się jedną ręką tratwy, drugą odpiął szelki i schował je do kieszeni. Musiały go rzeczywiście uciskać, gdyż teraz szło mu o wiele lepiej. Słyszałem wprawdzie, że sapał z wysiłku, ale kiedy zrobiłem na ten temat uwagę, zapewnił mnie:

      – To tylko jedna strona płuc tak głośno się czasem zachowuje; druga jest dobra.

      Po pięciu minutach znowu zauważyłem, że zanurza się w wodzie jeszcze głębiej niż przedtem.

      – Robicie się coraz cięższy, sir? – zapytałem.

      – Czy to takie dziwne? Ubranie nasiąka wodą, a tam w tyle… do stu diabłów, co to?

      Zatrzymał tratwę i sięgnął ręką do tyłu.

      – Czego tam szukacie?

      – Szukam… no… Słuchajcie, Mr Shatterhand, muszę bezwarunkowo przypiąć na powrót szelki.

      – Dlaczego?

      – Bo gubię spodnie. Już do połowy mi spadły, płyną za mną. Czy mi pomożecie?

      Pomogłem mu przypiąć szelki do spodni i popłynęliśmy dalej, lecz z niepokojem stwierdziłem, że nie był takim pływakiem, za jakiego się uważał. Musiałem popychać już nie tylko tratwę, ale i jego.

      – Zdaje mi się, że zawrócimy, Mr Cutter – powiedziałem. – Jesteście już naprawdę zmęczeni, a nasze przedsięwzięcie wymaga pełni sił. Pomyślcie o niebezpieczeństwie, na które się narażamy.

      – Myślę o tym i dlatego nie wysilam się teraz, aby potem mieć dość sił. Wracać? Co za myśl! To byłaby dla mnie kompromitacja!

      Nie chciałem go kompromitować, ale czyż miałem ryzykować? Pomyślałem jednak, że może naprawdę oszczędza się tylko na razie, a potem stanie na wysokości zadania. Zresztą mieliśmy połowę drogi za sobą, powrót nie miał już żadnego sensu. Cokolwiek miałoby się stać, musieliśmy przeć naprzód. Postanowienie to nie zmniejszyło moich obaw i po upływie pięciu minut spytałem znowu:

      – Czy nie położylibyście się górną połową ciała na tratwie? Odpoczniecie i odzyskacie siły.

      – Słusznie. Ale czy nie będzie wam za ciężko?

      – Nie, zróbcie tak.

      Poszedł za moją radą i kiedy pchałem dalej nasz wehikuł, powiedział:

      – Jedna rzecz mnie niepokoi, sir. Strażnicy będą się zastanawiali, dlaczego kępa sitowia się porusza, i zaczną coś podejrzewać, chociaż nas nie zobaczą. Przecież jezioro jest spokojne.

      – Mylicie się. Woda odpływa tędy do Rio Pecos i dlatego w jeziorze istnieje nieznaczny prąd. Oderwane od brzegu sitowie spływałoby tak samo jak nasza tratwa i czerwonoskórzy nie powinni powziąć żadnych podejrzeń. Pod tym względem jestem zupełnie spokojny. Obawiam się raczej o wasze nurkowanie. Jeśli wam się to nie uda, możemy być zgubieni.

      – Nie mówcie tak, sir! Mam przecież tylko puścić tratwę w odpowiedniej chwili, zanurzyć się i wynurzyć po drugiej stronie wyspy. To dziecinnie proste, zwłaszcza przy mojej budowie. Kto ma tyle kości, a tak mało ciała, ten nurkuje jak ryba.

      Zbliżaliśmy się coraz bardziej do wyspy. Ogniska Komanczów nad jeziorem płonęły jasno, lecz nie oświetlały nas, a przed blaskiem tego, które rozniecono na wyspie, zakrywały nas krzaki. Kilka gwiazd odbijało się w wodzie. Płynąłem równo i spokojnie, aby nie robić fal, które poruszałyby odbiciem. W ten sposób dotarliśmy bez pośpiechu tak blisko do wyspy, że mogliśmy puścić tratwę z prądem.

      – Teraz nadszedł czas, Mr Cutter. Musimy wleźć pod sitowie.

      – Well, zaraz to zrobię – odrzekł stary.

      Wsunęliśmy się pod tratwę i wystawiliśmy głowy przez otwory. Potem włożyliśmy ręce w pętle i wisieliśmy, jak gimnastycy na pierścieniach. Sitowie niosło nas i tylko nieznaczny ruch ręką lub nogą wystarczał, aby kierować tratwą. Szło to bardzo powoli, a nam z napięcia, w jakim trwaliśmy, czas ten dłużył się jeszcze bardziej.

      – Patrzcie! – szepnął stary – Strażnik!

      – Widzę go.

      – I on nas widzi. Co teraz zrobi?

      Byliśmy może o sześćdziesiąt kroków od wyspy. Zarośla rozstępowały się w tym miejscu i widać było ognisko. W jego świetle dostrzegliśmy Indianina czerpiącego wodę. Zauważył kępę sitowia, obserwował ją przez chwilę i wrócił do ogniska.

      – Doskonale! – szepnął Old Wabble. – Nie chce o nas nic wiedzieć.

      – To nam bardzo na rękę, ale zaczekajmy, czy jednak nasza tratwa nie wpadła mu w oko.

      Upływała minuta za minutą, zbliżaliśmy się coraz bardziej do wyspy, ale strażnik już się nie pokazał. Brakowało jeszcze czterdziestu, potem trzydziestu, dwudziestu, a wreszcie dziesięciu kroków do brzegu.

      – Teraz, Mr Cutter! – szepnąłem do starca. – Wy popłyniecie pod wodą w prawo, a ja w lewo dookoła wyspy, żebyśmy sobie nie przeszkadzali i uniknęli zderzenia. Po tamtej stronie wyjdziemy z wody i znajdziemy się na tyłach straży. Czy macie ręce w pętlach?

      – Nie.

      – Czyście gotowi?

      – Yes. Możemy zaczynać.

      Puściłem tratwę, zanurzyłem się głęboko, opłynąłem połowę wyspy i wychyliłem się ostrożnie po drugiej stronie. Dwoma ruchami rąk dopłynąłem do brzegu. Old Wabble’a nie było widać. Musiał wyjść na ląd w innym miejscu.

      Nie miałem czasu troszczyć się o niego, musiałem przede wszystkim śpieszyć do strażników. Położywszy się na ziemi, zacząłem się czołgać przez krzaki. Siedzieli przy niewielkim ognisku, gdzie płonęło kilka polan. Jeden z nich zwrócony był do mnie plecami, a drugi lewym bokiem. Opodal, w cieniu zwieszających się gałęzi, leżał pojmany. Nie widziałem jego twarzy, tylko na nogi padał mu blask ognia – był skrępowany. Podniosłem się, jednym skokiem znalazłem się przy ogniu i dwoma błyskawicznymi uderzeniami powaliłem na ziemię czerwonoskórych. Pochyliłem się nad nimi; byli ogłuszeni.

      – To biały! – zabrzmiał głos jeńca. – Przychodzicie po mnie?

      – Tak – odparłem. – Pomówimy później, nie traćmy czasu!

      Ukląkłem nad nim i dobyłem noża, kiedy za sobą usłyszałem szmer.

      – Czy to wy, Mr Cutter? – zapytałem, nie oglądając się. Któż inny mógłby to być?

      – Uff, uff, uff, uff! – odpowiedziały dwa obce mi głosy.

      Zerwałem się błyskawicznie. Dwaj Indianie, ociekający wodą, stali i patrzyli