Hayden War. Tom 6. De Oppresso Liber. Evan Currie

Читать онлайн.
Название Hayden War. Tom 6. De Oppresso Liber
Автор произведения Evan Currie
Жанр Зарубежная фантастика
Серия
Издательство Зарубежная фантастика
Год выпуска 0
isbn 978-83-65661-07-4



Скачать книгу

śmigła. Major ostatni raz sprawdziła sprzęt i zawisła na samej uprzęży.

      Z wysokości pięciuset metrów zauważyła parę miejscowych stojących na brzegu i założyła, że to kontakt.

      Sto metrów nad wodą skrzyżowała ramiona i zwolniła ostatnie zabezpieczenie. Swobodnie opadła ostatnie siedemdziesiąt metrów i uderzyła stopami w powierzchnię z siłą, która zmiażdżyłaby nieopancerzonego człowieka.

      Zanurzyła się na głębokość trzech metrów, składając się tak, by jak najlepiej zamortyzować siłę uderzenia, a potem sprawdziła odczyty. Jej zasobnik znajdował się dwadzieścia metrów od niej, zanurzony metr pod powierzchnią. Podpłynęła do niego i przypięła do klamry znajdującej się z tyłu pancerza. Teraz wystarczyło poczekać na resztę zespołu. Ostatni otwierający kapsułę naturalnie zawsze lądował jako pierwszy.

      Następny w wodzie znalazł się Dearborne. Zaledwie kilka sekund po niej. Szeregowi wpadli po kolejnych trzydziestu sekundach, a kapral Soleill tuż za nimi. Top Nano był następny, ale na porucznika trzeba było czekać ponad minutę.

      „Muszę z nim o tym porozmawiać” – zanotowała w pamięci Sorilla. Gdyby było to „gorące wejście”, dodatkowy czas spędzony pod hamulcami kapsuły mógł kosztować go życie, a resztę zespołu fiasko.

      W ciągu kilku minut Sorilla zebrała zespół i skierowała go w stronę czekającej dwójki.

      * * *

      Korra nie mógł oderwać wzroku od oceanu, choć wiedział, że nic tam nie zobaczy.

      – Czy to…? – spytała niepewnie Syntha. – Jak myślisz?

      – Tak, wydaje mi się, że to było to – odpowiedział, wiedząc, że pytała o to, czy byli świadkami lądowania obcych, na których czekali. – Nie spodziewałem się, że przybędą w taki sposób.

      – Ale oni na pewno nie żyją – szepnęła jego towarzyszka. – Taki upadek powinien…

      – Nie sądzę – powiedział pewnym głosem. – Nie wydaje mi się, by przebyli tak długą drogę tylko po to, by rozbić się o powierzchnię Dziecka. Obserwuj morze, Syntha.

      Sam także zaczął wytężać wzrok.

      Dwójka przez dłuższy czas czekała w ciszy ze wzrokiem utkwionym w falach oceanu. Stracili rachubę czasu, nie wiedzieli, ile upłynęło od chwili, kiedy pierwszy raz ujrzeli spadające „łzy”.

      Czarna, opancerzona sylwetka wyłoniła się z wody i zbliżając się, wymierzyła broń w kierunku oczekujących. W chwilę później pojawiły się dwie kolejne postacie, osłaniając flanki pierwszej. Korra nigdy nie służył w wojsku, ale domyślił się, że chcą uniknąć trafienia kogoś ze swoich, gdyby pojawiła się konieczność zabicia jego i Synthy.

      Byli niżsi niż Dziecianie, prawie o jedną piątą. Dwunożni i dziwnie symetryczni w osi pionowej. Korra zastanawiał się, czy to wrażenie pozostanie, kiedy zdejmą pancerze.

      Prowadząca sylwetka zatrzymała się na samym brzegu, zwróciła głowę w obie strony i w końcu opuściła broń. Wyszła z wody.

      – Korra?

      Głos był dziwny, metaliczny w brzmieniu i wyższy niż dźwięki, do których przywykł Dziecianin. Jednak brzmiał czysto i zrozumiale.

      Naukowiec wykonał gest powitania.

      – To ja.

      – Sorilla, major – powiedziała łamanym dzieciańskim postać, przewieszając broń przez plecy. – To zespół.

      – Tak, widzę. My… – Korra zastanowił się, jak to ująć.– Spodziewaliśmy się więcej.

      – Nie więcej – powiedziała postać. – My doradcy. Rozpoznanie, wiadomości.

      – Rozumiem. – Korra był lekko zawiedziony, choć chyba nie powinno go to zaskoczyć. – Mówicie w naszym języku. W jaki sposób?

      – Wy byli obserwowani. Sojusz nie zabezpiecza dobrze danych.

      „Co to jest Sojusz?”

      Miał więcej pytań, tak wiele, że ledwie mógł je spamiętać, ale teraz nie było czasu na ich zadawanie.

      – Doskonale. Zbierz swój zespół. Wiem, gdzie są inni. Tam znajdziecie schronienie. I przekażecie wasze wiadomości.

      – My za tobą – powiedziała postać, unosząc jedną z kończyn i wykonując jakiś gest.

      Spod wody wynurzyło się kolejnych kilka sylwetek. Z całą pewnością uzbrojonych, ale nie kierujących broni w stronę Korry i Synthy, jak to zrobiła pierwsza. Naliczył ich sześć, po jednej na każdą spadającą łzę boga. Zastanawiał się, czemu przybyło ich tak mało.

      Ale co on tam wiedział? Był jedynie naukowcem.

      * * *

      Sorilla po drodze rozmawiała z obcymi, używając prostych zwrotów. Była poliglotką, miała ku temu zarówno talent, jak i odpowiednie wyszkolenie. Władała piętnastoma językami ziemskimi i kilkoma dialektami. Dzieciański był drugim pozaziemskim językiem, który poznała. W ciągu ostatnich kilku lat biegle opanowała standardowy Sojuszu.

      Rozmowa z dwójką obcych nie tylko poprawiała jej znajomość języka, nie wspominając o akcencie, ale także pozwalała zaprogramować komputery lingwistyczne pozostałych członków zespołu. Operatorzy Wojsk Specjalnych z reguły byli wielojęzyczni. Nie pamiętała, by służyła kiedyś z kimś, kto by nie znał przynajmniej dwóch języków obcych. Tym razem miała jednak zespół złożony ze specjalistów SOLCOM, a nie amerykańskich Zielonych Beretów.

      Oprogramowanie translacyjne w ich implantach pozwoli im funkcjonować, o ile uda jej się dobrze skalibrować systemy.

      No właśnie, rozmowa.

      – Najeźdźcy, kiedy przybyli? – spytała.

      Zżymała się wewnętrznie, wiedząc, jak nieporadnie posługuje się mową tubylców, i widząc w tym obrazę dla swojego profesjonalizmu, ale na razie nic nie mogła poradzić.

      – Ponad dwa… – wyższy z obcych wypowiedział słowo, którego oprogramowanie nie było w stanie przetłumaczyć – temu.

      Sorilla skrzywiła się, powstrzymując go gestem, powtórzyła słowo najwierniej jak mogła i spytała:

      – Co znaczy?

      – Cykl Świata Boga wokół słońca.

      „W porządku, a więc lata… mniej więcej” – uznała Sorilla. Ponieważ Dziecko znajdowało się na orbicie gazowego olbrzyma, domyślała się, że rok oznacza cykl macierzystej planety, a miesiąc to czas jednego obrotu olbrzyma.

      „O cholera, to zamiesza w naszych pojęciach”.

      – Kontynuuj, proszę – powiedziała na głos.

      Słuchała, zadając czasami pytania. W większości opowieść zgadzała się z tym, co wiedziała o procedurach operacyjnych Ross Ell, z wyjątkiem kilku bardzo ważnych szczegółów, które zmusiły ją do zastanowienia.

      Pierwsze uderzenie wyglądało zgodnie z przewidywaniami.

      Niewidzialny atak, spadek temperatury, niewytłumaczalne zniszczenia, wszystko to mieściło się w normalnych procedurach Ross. Dwie rzeczy, które przykuły uwagę Sorilli jako ważne, to użycie sił powietrznych i przejęcie lokalnego rządu. Żadna z nich nie miała miejsca na Haydenie.

      Brak sił powietrznych nie był trudny do wyjaśnienia, wojna z ludźmi toczyła się pod osłoną dżungli, w której drzewa osiągały wysokość stu metrów. Jednostki powietrzne w takim środowisku były mało użyteczne. Dziecko Boga to zupełnie inna sprawa.