Zemsta i przebaczenie Tom 1 Narodziny gniewu. Joanna Jax

Читать онлайн.
Название Zemsta i przebaczenie Tom 1 Narodziny gniewu
Автор произведения Joanna Jax
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-7835-553-3



Скачать книгу

dałaby się pani zaprosić na lody jutro po procesji? – zapytał hardo.

      – To najlepszy żart, jaki usłyszałam w tym tygodniu. – Roześmiała się głośno, z nutką szyderstwa. – Panie Majkowski, ruszamy, na co pan czeka? Aż ten wiejski chłopaczek pomyśli, że mogłabym być nim zainteresowana?

      Bryczka odjechała, a panna Daleszyńska nawet nie spojrzała na swojego wybawiciela.

      Ten policzek był gorszy niż półgodzinne cięgi ojca. Emil nie zdziwiłby się, gdyby odmówiła, ale mogła to zrobić jak prawdziwa dama. „Wiejski chłopaczek” – myślał z goryczą i kolejny raz tego dnia jego oczy wypełniły się łzami.

      – A czego mi brakuje? – pytał siebie i w końcu sam sobie odpowiedział: – Wszystkiego…

***

      Święto Bożego Ciała, podobnie jak pasterka, gromadziło tłumy. Każdy mieszkaniec chrześcijańskiej części społeczeństwa stawiał się tego dnia przed kościołem parafialnym, odziany w najlepsze, jakie miał, ubrania, i obserwował zbierających się ludzi. Ci bardziej oddani Kościołowi z dumą naciągali białe rękawiczki i przepasywali się szarfami, by nieść w procesji krucyfiksy, sztandary i inne elementy stanowiące nieodzowny element każdej procesji.

      Okna domów ozdabiano obrazami świętych oraz szarfami i kwiatami. Szczególnie strojnie wyglądało to na ulicach, wzdłuż których kroczyła procesja i poustawiane były ołtarze. Najczęściej ich tło stanowiły kolorowe, ozdobne dywany, do których przyszywano pąki kwiatów i mocowano obrazki lub makatki przedstawiające sceny z życia chrześcijan. Śnieżnobiałe obrusy przykrywające ołtarze usłane były płatkami świeżych kwiatów, a w trawniki i rabaty wkopywano młode brzózki, które po każdej procesji kończyły swój żywot w paleniskach i piecach. Owe ołtarze, nieco jarmarczne i pstrokate, stanowiły często tło dla rodzinnych fotografii, gdzie obok członków rodu przystawali księża ściskający w dłoni brewiarze. Czarno-białe zdjęcia, choć nie ukazywały pełnej krasy ołtarzy, były ważną pamiątką, którą wklejano na pierwszej stronie albumów albo wkładano do ramek i wieszano na ścianach, obok krucyfiksów i obrazów Matki Boskiej.

      Nawet Żydzi, którzy tego święta nie obchodzili, wylegali na ulicę, żeby podziwiać uczestników tej kolorowej ceremonii. Był to również ten moment, kiedy mogli spotkać swoich znajomych i po procesji uczestniczyć w lokalnym festynie. W ten dzień rozstawiano karuzelę, zapraszano klaunów, a niekiedy magików i innych dziwacznych osobników, wzbudzając ciekawość mieszkańców, którzy na co dzień nie mieli zbyt wielu rozrywek. Młodzi mężczyźni, zbyt nieśmiali lub zbyt szarmanccy, mogli tego dnia zaproponować swoim wybrankom watę cukrową, lody albo jedną z tandetnych, ale tanich ozdób, których pełno było na licznych straganach. Proboszcz nie pochwalał tych zabaw wieńczących Boże Ciało, bo handlowanie w takie wielkie święto było dla niego świętokradztwem. Na jarmark nie przychodzili także Chełmiccy, urządzając przyjęcia w swoim przepastnym domu, będące niejako otwarciem sezonu letniego. Tego roku okazja była podwójna, bo święto zbiegło się z urodzinami Antoniego Chełmickiego.

      Dla niektórych uczestników obchodów święta Bożego Ciała był to wyjątkowo trudny dzień. Emil Lewin kroczył w tłumie z miną zbrodniarza, złorzecząc rodzicom, światu i Bogu, któremu przyszedł oddać hołd. Rozglądał się co kilka minut, szukając wzrokiem kolejnej sprawczyni swojego upodlenia, Adrianny Daleszyńskiej. Dostrzegł ją w końcu, idącą z matką i ojcem, w małym, letnim kapelusiku, spod którego wystawały kosmyki jasnych włosów. Jak zazwyczaj miała ten sam wyraz twarzy, nieco naburmuszony i trochę melancholijny.

      Emilem targały dziwne uczucia. Z jednej strony wciąż uważał, że jest najpiękniejszą dziewczyną, jaką spotkał, i wiele by dał, żeby obdarzyła go łaskawszym spojrzeniem czy gestem, z drugiej – nienawidził jej za to, w jaki sposób go potraktowała. Z pogardą i szyderczym uśmiechem. Jak gdyby był śmieciem leżącym na drodze. Wiejskim głupkiem nadającym się jedynie do wypychania bryczki z błota. Czy nie był wart szacunku i życzliwego słowa?

      Snuł w myślach wizję upadku pięknej Adrianny. Oto on nagle staje się bogaty i elegancki, a ona łasi się do niego, niczym kotka spragniona pieszczot swego pana. Tymczasem on wykorzystuje ją w najbardziej brutalny sposób, zrywając z niej jedwabne pończochy i zamieniając w strzępy elegancką sukienkę. I gdy ona stoi już w samej bieliźnie, delikatnej i przyozdobionej koronkami, jak jedna z tych bezwstydnych kobiet na zdjęciach, które kiedyś pokazał mu Kawecki, on wymierza jej siarczysty policzek, rzuca niczym szmacianą lalkę na łóżko i spełnia swoje najbardziej ordynarne zachcianki. A kiedy da już upust swojej żądzy, gdy ujrzy jej oddanie – złapie za włosy i wyrzuci za drzwi. Nagą, sponiewieraną i obdartą z godności, aby poczuła to, co on poprzedniego dnia, gdy wyśmiała jego zaloty.

      Im dłużej trwała procesja, a ludzie coraz głośniej śpiewali pieśni, w jego wyobraźni Adrianna Daleszyńska była poddawana coraz wymyślniejszym torturom psychicznym. Nie zastanawiał się, że ani czas, ani miejsce nie jest odpowiednie na oddawanie się podobnym myślom, ale czuł się tak bardzo poniżony, że nic nie było w stanie zmienić jego nastawienia.

      W przeciwieństwie do Emila Lewina Alicja Rosińska nie była żądna zemsty. Jej twarz wyrażała przygnębienie i jakąś nieuchwytną złość na siebie. Nie miała żalu do Juliana, że wolał piękną Adriannę – której już sam ubiór tego dnia krzyczał: „jestem kimś lepszym” – ale do świata, gdzie szczytem marzeń był przystojny i bogaty mąż. Zresztą, mój Boże, a co ona zrobiła, chcąc zwrócić jego uwagę na siebie? Paplała głupoty, chwaliła się rozbitym kolanem i dokuczała mu, że jest wymuskanym, delikatnym kawalerem wychowanym pod kloszem nadopiekuńczej matki i nadętego ojca. Podobnie jednak jak Emil Lewin, wypatrywała swojego faworyta, by wmawiać sobie, że wcale nie jest ani taki przystojny, ani taki elegancki, jak dotychczas jej się zdawało.

      Po chwili przez tłum przedarła się jej przyjaciółka, Hanka.

      – Rozmawiałam z Jakubem – wyszeptała jej do ucha, podekscytowana.

      – I co? – zapytała z udawaną ciekawością, bo wciąż zbyt mocno była zajęta swoim złamanym sercem.

      – No patrzył na mnie jak ja na kremówki w cukierni Rotfeldów. – Uśmiechnęła się promiennie.

      – Ale zadeklarował się jakoś? Zaproponował spacer nad staw albo watę cukrową na festynie? – zapytała chłodno Alicja.

      – Nie… No wiesz, on jest taki nieśmiały – bąknęła Hanka, zdziwiona nieco oziębłym tonem przyjaciółki.

      – Zapomnij o nim, Hanka. Szkoda życia. Od patrzenia to się za mąż nie wychodzi. Zwykła pierdoła, którego matka ożeni z kim zechce, bo on nie będzie miał śmiałości, żeby sam sobie żonkę wybrać – warknęła Alicja.

      – Dlaczego tak mówisz? – zapytała ze smutkiem Hanka.

      – Bo lata ci lecą, a Mosel jak się gapił, tak gapi nadal i nic ci z tego nie przychodzi.

      Alicja raniła słowami przyjaciółkę. Nie robiła tego celowo, ale uważała, że ich młodzieńcze mrzonki o idealnych chłopcach powinny odejść w zapomnienie. Hanka była od niej starsza, ale jej naiwność wciąż była porażająca. Uznała więc, że im szybciej przyjaciółka pójdzie po rozum do głowy, tym dla niej lepiej.

      Do rozmawiających cichym głosem dziewcząt podeszła Anna Lewin, matka Hanki. Procesja dobiegła końca i ludzie zbierali się w grupkach, by w końcu swobodnie porozmawiać, zamiast szeptać do ucha, a niektórzy rozglądali się dookoła, jakby zastanawiali się, jak zakończyć ten piękny, słoneczny i wolny od pracy dzień.

      – Chodź, Hanka. – Matka szarpnęła córkę za rękę, kiwając zaledwie głową