Название | Pojedynek |
---|---|
Автор произведения | Джозеф Конрад |
Жанр | Поэзия |
Серия | |
Издательство | Поэзия |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-270-1881-6 |
– I co wymaga reformy – mówił drugi, któremu wąsik tylko co się wysypał. – Ogromne sumy pleśnieją w rękach starców, leżą bez użytku w skrzyniach tych, którzy doszedłszy do pewnego wieku, np. do lat pięćdziesięciu, powinni by sobie mieć wyznaczone alimenta, kominek, ciepły szlafrok i pantofle, a ustąpić tej dźwigni, jaką jest pieniądz, młodym z głową, w której są idee, jakie czas wyrobił, i z siłami, które właśnie zdolne są do działania i użycia.
– Tak by być powinno – odpowiedział pan Wiktor – a tymczasem tak nie jest, co też oburza i gniewa. A tym bardziej, kiedy głowa pełna takich idei, o jakich mówisz, zgina się na próżno i bez skutku.
– Jak to?! – zawołał inny wcale zgorszony – więc stara nie udobruchała się. Proszę!
– Upokorzyłem się, powiadam, zacząłem przepraszać, przyrzekałem poprawę i cóż myślicie? Nie tylko się nie zreflektowała, ale drąc do reszty papier, który mi zapewniał jej spadek, dodała: „Idź waćpan sobie precz, mówiłam. Nie masz u mnie wiary i nie zasługujesz na moją łaskę.
Wybuduję i uposażę za te pieniądze dom i przytułek dla ludzi starych, aby nie przychodzili na łaskę młodzieży, która dziś wiekiem poniewiera i siwych włosów nie szanuje. I stryja waćpana 'nakłonię, aby to samo zrobił. On zna waćpana na wylot, nie bój się, i nieraz już mówiliśmy o tym z bolem i wstydem, który waćpan może w paskudnych kompaniach swoich wyśmiejesz, ale który będzie cię drogo kosztował, bo ani ja swoich funduszów, ani on swego miliona nie mamy na rozpustę i obrazę Pana Boga. Bądź waćpan zdrów i nie przychodź tu do mnie więcej. Do ojca zaś waćpana napiszę o wszystkim i podziękuję mu, że tak ładnie wychował dziecko mojej poczciwej siostry”. To powiedziawszy, poszła i zostawiła mię jak dudka. I wy pytacie się, dlaczegom zły i dlaczegom milczał, gdym tu przyszedł. Ale już czas, pójdźmy – dodał powstając i nalawszy jeszcze jedną szklankę wina, wypił. – Florcia i Leontynka czekają mię w maskach i dominach. Poprowadzę je na bal i mszcząc się za to upokorzenie, któregom dziś doznał, pierwszego starego durnia, którego spotkam na sali, przywitam tak, że popamięta. Niech idzie do mojego stryja i do mojej ciotki i niech razem żalą się i płaczą nad młodym pokoleniem, które nie bije czołem przesądom, które ceni jabłoń okrytą liśćmi i wydającą owoce, ale nie szuka cienia i posiłku pod drzewem zeschłym, z którego ani pożytku ani ozdoby.
– Brawo, Wiktorku! Nawet poetycznie zakończyłeś – zawołali koledzy dopijając reszty wina. – Jednakże bądź ostrożny, żebyś jakiego głupstwa nie zrobił, boś zły i pijany – Co mi tam! – zawołał pan Wiktor rzuciwszy kilka półimperiałów na stół garsonowi, któremu kazał przygotować rachunek i podać mu go jutro. Potem nałożył kapelusz na głowę, narzucił na siebie płaszcz i nie spojrzawszy nawet na siedzących w kącie dwóch młodych ludzi wraz z całą kompanią swoją wyszedł.
– Cóż ty na to? – rzekł wówczas Jan powstawszy. Ale widząc, że kolega jego siedzi z głową opartą na ręku i tak pogrążony w myślach, że się zdawał zapytania jego nie słyszeć, położył rękę na jego ramieniu i dodał: – Czyś zasnął, Julianie?
Julian podniósł głowę, potarł ręką szerokie swe czoło i głęboko westchnąwszy rzekł:
– Alboż to, com słyszał, mogło mię uśpić? Wierz mi, coś ciężkiego nad nami wisi i ojcowie, którzy tak synów swych wychowują, odpowiedzą przed Bogiem, że tak źle powinności swojej dopełnili. Dziś w dwójnasób czczę mojego ojca i błogosławię każde jego zmarszczenie, każde surowsze słowo, którym rozbujałą myśl moją trzymał i trzyma na wodzy. Ależ to jednak smutna, smutna rzecz! I tym smutniejsza, że nie tylko w tej sferze, do której ci panicze należą, ale i niżej, i coraz niżej rozszerzają się takie same zasady, grasują takie wyobrażenia. Ale chodźmy! Stan mój tak przykry, że nie na bal, ale poszedłbym do domu, ukląkłbym i modliłbym się za siebie i za drugich, tylko że i mój ojciec tam będzie i chciałbym już być przy nim.
Te ostatnie słowa wymówił Julian tak dziwnym głosem, iż Janowi zdało się, że głos ten wyszedł prosto z serca, które nagle zadrżało. Nie zrobił jednak żadnej uwagi, ale wziąwszy prędko z rąk garsona rachunek za wieczerzę, podał go koledze i rzekł:
– Zaprosiłeś mię, kochany Julianie, zapłaćże teraz za moje obżarstwo i roztargnienie Cesi, bo ja – dodał ciszej – jak cię kocham, mam tylko złotówkę w kieszeni. Pójdź, przejdziemy się jeszcze trochę.
Julian zapłacił i ze schyloną głową poszedł z wolna za idącym przed nim kolega.
2
2
W salach redutowych już było pełno, a jednak coraz nowi goście tłoczyli się na schodach wyłożonych kobiercami, ozdobionych rzędem wazonów, w których najrzadsze rozwijały się kwiaty, jaśniejących od lamp i zwierciadeł, w których coraz nowa przeglądała się twarzyczka, przed którymi coraz nowa stawała maska dla przekonania się, czy strój ma dosyć elegancji, czy utajenie zupełne, czy się czym nie zdradzi przed mężem, który pewnym był, że ma migrenę i jest w łóżku, lub przed kochankiem urywającym się z jej kajdan i szukającym innej niewoli.
Pierwsza sala od wchodu, jak pamiętają ci, którzy ją widzieli przed przerobieniem, prowadziła do kolumn odgradzających ją od głównej, daleko wyższej, mającej galerią dla widzów, ogromnej w swych rozmiarach, a jednak już pełnej i mężczyzn po większej części w zwyczajnym ubraniu i bez masek, i kobiet, z których poważniejsze, jaśniejące bogatym strojem i drogimi kamieniami, siedziały lub przechadzały się z odkrytą i wesołą twarzą; młodsze i żywsze, w różnobarwnych kostiumach różnych sfer i narodowości lub w pełnych elegancji dominach, w czarnych po większej części maseczkach, przez które piękne świeciły oczy i spod których piękniejsze jeszcze śmiały się usta, snuły się zwieszone na ręku swych kawalerów i rzucały tu i ówdzie owe dowcipne znam cię lub jesteś, bałamut, czym zwykle maski warszawskie bawiących się na maskaradach tak mocno intrygują.
Pod środkowymi kolumnami i właśnie w tym miejscu, gdzie było przejście z sali wchodowej do głównej, stał mężczyzna słusznego wzrostu, trochę przygarbiony przez lata i pracę, z siwą głową, z pogodnym i cokolwiek łysym czołem. Ubranie jego było bardzo przystojne, choć odpowiedne wiekowi i powadze, twarz dosyć blada, pełna wyrazu rozumu i uczciwości; na ustach nie było wprawdzie uśmiechu, ale i w oczach nie okazywało się to nieukontentowanie, jakie widzieć czasem można w ludziach starych, którzy już odwykli od uciech młodości i nie pojmują szałów, którym się ona oddaje. Stał on sobie spokojnie sam jeden, oparty o kolumnę, i patrzył niezupełnie obojętnie, chociaż i niezbyt ciekawie na snujące się po głównej sali tłumy, które, jak fale na rzece, przepływały przed jego okiem coraz insze, a zawsze do siebie podobne. Obok niego po obu stronach i za nim mnóstwo było rozmaitych osób, a szczególniej młodych mężczyzn patrzących ku drzwiom wchodowym i egzaminujących ciekawie te maski, które jeszcze przybywały.
Wtedy starzec ów uczuł, że go ktoś mocno potrącił. Obejrzał się więc rzucając wzrok zadziwiony na prawo i postrzegł przed sobą wysokiego mężczyznę w czarnym dominie, w czarnej masce i w kapeluszu na głowie. Mężczyzna ów prowadził pod rękę dwie maseczki, których oczy błyszczały przez otwory larw zakrywających ich twarze i na starego patrzyły. Tylko co chciał się usunąć, choć go o to dość niegrzecznie poproszono, gdy mężczyzna ów obracając się wyraźnie ku niemu rzekł:
– Czego stoisz na drodze? Spać, stary durniu, a nie wałęsać się po maskaradach! Precz mi stąd zaraz!
Te ostatnie słowa wymówił jakby umyślnie głośniej i poszedł prędko mieszając się z tłumem. Towarzyszki jego głośno się zaśmiały, a obecni powtórzyli z oburzeniem:
– Stary durniu, precz stąd, to już nadto! Fe!
Stary