Czerwony Pająk. Katarzyna Bonda

Читать онлайн.
Название Czerwony Pająk
Автор произведения Katarzyna Bonda
Жанр Классические детективы
Серия Cztery żywioły Saszy Załuskiej
Издательство Классические детективы
Год выпуска 0
isbn 978-83-287-0953-9



Скачать книгу

utleniły włosy, bo tylko blondynki miały prawo usługiwać gościom. Były dumne, że poza noszeniem talerzy mogą raz w tygodniu występować na rurze do tańca opuszczanej z fanfarami w trójmiejskim klubie. Inne dostały kupon do fryzjera zaraz po wizycie w prywatnej salce w podpiwniczeniu Maxima, zwanej pieszczotliwie Komorą Sinobrodego. Były z tego bardzo dumne, choć Gosię ich awans napawał przerażeniem. Wiedziała oczywiście, że w Komorze nie tylko się je, pali cygara i pije zagraniczne alkohole; uprawiało się tam też płatny seks i nie zawsze były to rozkoszne figle. Widziała obrażenia na ciałach dziewczyn, które dostąpiły zaszczytu bywania w tajemnej sali. Znała dobrze chłopców efebów, przyjeżdżających nocami do Komory, a odjeżdżających nad ranem bmw w kolorze szampana do prywatnych lokali. Czasami rozpakowywała osprzęt, który przychodził jako uzupełnienie wyposażenia Komory: łańcuchy, pejcze, skórzane konstrukcje przypominające ogłowie konia lub monstrualne lustra i sterty puchatej bielizny – sądząc z rozmiarów, raczej męskiej.

      Dla Gosi był to inny świat i raczej nie chciała do niego należeć. Ukrywała swoją nieklasyczną urodę pod brzydkimi ubraniami z darów kościelnych i organizacji charytatywnych wspierających dom dziecka, gdzie się wychowywała. Odkładała każdą zarobioną złotówkę i marzyła o wyjeździe daleko stąd. Wkuwała słówka z rozmówek polsko-angielskich i słuchała hiszpańskich kursów na kasetach magnetofonowych wypożyczanych z biblioteki. Jeśli już wyruszy, to za granicę. Była tego pewna. Choć zwykle pracowała nocami, nadal udzielała się w hufcu. Na spotkania z dziećmi, głównie z rodzin patologicznych, przychodziła czasami niewyspana, z podkrążonymi oczyma. Miała swoją drużynę sześcio- oraz jedenastolatków i nie potrafiła ich zostawić, choć była zdecydowanie za stara na takie hobby. Wiedziała, że dzieciaki potrzebują tych spotkań. Dla niektórych były to jedyne zajęcia, w trakcie których głośno się śmiały. Kiedyś sama dzięki harcerstwu odnalazła dobro w tym mrocznym świecie. Dlatego z radością nosiła mundur harcmistrzyni, organizowała biwaki, uczyła podopiecznych gry w siatkówkę, opowiadała bajki, pocieszała. Słowem, dbała o nich jak kura o stado piskląt. Nikomu o tym nie mówiła, bo wiedziała, że wywoła jedynie kpiny i szyderstwa. Tak naprawdę, pomagając, czuła się lepsza. Robiła to dla siebie. By nie zapomnieć, że dobro istnieje.

      Praca w Maximie dawała jej natomiast odrobinę niezależności. Nie zarabiała wiele, lecz wystarczająco, by móc sobie od czasu do czasu kupić kasetę czy książkę. W fikcyjnych historiach znajdowała nadzieję, że życie zależy od marzeń, hart ducha bierze się z pokonania słabości. Odwaga to nie brak strachu, ale umiejętność panowania nad nim. Wreszcie że jest możliwe przeistoczenie się w kogoś całkiem innego i zostawienie niechlubnej przeszłości za sobą. Bardzo chciała kiedyś spalić za sobą mosty. Nie czuła się upokorzona, przebywając w tym brudnym miejscu, szorując gary czy nawet zmywając podłogi z rzygowin po całonocnych bibkach, w których uczestniczyła elita Trójmiasta, bogacze i celebryci. Maxim dla wielu był miejscem absolutnie niedostępnym. W latach siedemdziesiątych jeden drink potrafił kosztować równowartość przeciętnej polskiej pensji. Bywali tu Roman Polański, Günter Grass, Boney M. Z perspektywy Gosi Werner zaś kryjówka idealna. Zresztą jej samej przecież nikt nie oglądał. Nie czuł tego smrodu, nie słyszał jej ciężkich westchnień, kiedy dźwigała piekarniki do oskrobania.

      Właściwie w tej kanciapie bywała z nią tylko kulawa Waleria. Pięćdziesięcioletnia rozwódka z wąsem, wagi ciężkiej, która pracowała głównie w dzień. Noce brała co drugi czwartek, sobotę i niedzielę, bo wtedy jej konkubent – strażnik na tutejszym parkingu – miał wolne i mógł zostać z dzieciakami, a mieli ich sześcioro, najmłodsze dopiero poszło do przedszkola. Wtedy był też największy ruch w Maximie. Zjeżdżały się sławy, organizowano koncerty, czasem zamykano lokal na prywatne imprezy. Ale kulawa Waleria zajmowała tak dużo miejsca i była tak powolna, że Gosia wolała już pracować sama. Z trudem znosiła odór tej kobiety i jej gadulstwo. Poza tym zbyt przypominała jej własną matkę, której Gosia nie potrafiła nienawidzić, choć wszyscy mówili, że powinna. Nieustannie marzyła, że któregoś dnia spotkają się ponownie i Gosia udowodni rodzicielce, jak dobrze poradziła sobie bez jej wsparcia. Waleria tymczasem była przekonana, że młoda Wernerówna nie ma żadnych ambicji.

      – Wiek słuszny, oczy niekaprawe, usta jakby karminem sączone, a trzęsie się o swoją dupę, jakby była wysadzana rubinami – mruczała pod nosem w dobrej wierze, zawsze używając bezosobowej formy grzecznościowej. – Niechby i klepali ją pijaki po zadku, co jej szkodzi? Denatury nie piją, koniaki tylko zagraniczne albo „wiski”. Dolary za stanik wsadzają i czekolady nie pożałują. Zagranicznej! Niechby i co innego czasem zrobiła, a co, to żaden grzech, jak z musu. Życie lepsze już potem nie będzie. Ale ta udaje durnowatą, że niby taka kościołowa czy nieśmiała. To i zostanie w tym bagnie – wieszczyła, mamrocząc. – Chce chyba mój los podzielić. A kulawa nie jest. Zawsze to coś!

      Gosia uśmiechała się tylko głupawo do Walerii i ustawiała głośniej swoją ulubioną kasetę Edyty, której wszystkie piosenki znała już na pamięć. Nigdy tych tyrad nie komentowała. Tak naprawdę bardzo chciałaby wydostać się z tej nory, ale i się bała. Zresztą nie umiała się mizdrzyć do Mecenasa, właściciela Maxima. Nie była też w stanie zmusić się do kokietowania Romana Maciulewicza, jowialnego grubasa bardziej znanego pod pseudonimem Jelcyn, pełniącego honory szefa sali, a tak naprawdę zarządzającego tym interesem. A bez jego względów nie miała co liczyć na „awans” do Komory.

      Pracowała ciężko, dumę miała jednak nieskalaną. Nie miała sobie nic do zarzucenia i spokojnie patrzyła każdego ranka w lustro.

      Od siedmiu godzin nie usiadła nawet na chwilę. Raz tylko, pod pretekstem pójścia do łazienki, ukryta za kotarą przyglądała się sali, bo po aplauzie zorientowała się, że przyjechał zespół. Liczyła, że zobaczy Panasewicza albo Borysewicza, ale skutecznie zasłaniał ich tłum fanów oraz nieodłączny łańcuszek groupies. Otaksowała tylko opięte kusymi spódniczkami pośladki swoich rozchichotanych rówieśnic tłoczących się wokół stolika gwiazd. Ze stoickim spokojem patrzyła na białe obrusy, obrazy w barokowych ramach, kryształowe żyrandole, złote samowary oraz słynne drzewo rosnące w samym środku klubu, po czym wróciła na swoje miejsce. Niedługo potem wybiło szambo.

      Zdołała z grubsza wytrzeć podłogę i dotarła do dykty wyrwanej razem z rurą spod zlewozmywaka. Podniosła ciężar i przetaszczyła go na korytarz, by po zakończonej pracy wynieść go na śmietnik. Kiedy opierała go o ścianę, dostrzegła kabelek oraz fragmenty taśmy izolacyjnej. Zaciekawiona podważyła płyty. Wewnątrz znajdowało się prymitywne urządzenie elektroniczne – płytka z podzespołami, transformatory oraz szklane okienko. Teraz, kiedy zalała sprzęt wodą i wyrwała kabel, z pewnością nie działał. Wróciła i zabrała się do sprzątania pod zlewozmywakiem. Wsunęła głowę w zatęchłą przestrzeń i zamarła. W podłodze była dziura, nieporadnie wywiercona i oklejona byle jak taśmą izolacyjną. Obok leżały uszkodzony obiektyw i kamera ciasno owinięta folią. Dopiero wtedy do Gosi dotarło, że kawałek pilśni, który wyniosła na korytarz, przykrywał ukryty sprzęt do nagrywania. Biegiem przytargała dyktę z powrotem i zbiła deski, nie bacząc na to, że jeszcze bardziej uszkodzi podzespoły. Wyjrzała na korytarz. Nikt się nie zbliżał. Wróciła do skrytki w podłodze i przyłożyła oko do otworu.

      Pomieszczenie częściowo wyłożone było lustrami, podłogę wyścielono grubym puchatym dywanem w kolorze wina. Pod jedną ze ścian stały rozłożyste sofy, pufy i dziwaczne łóżko z wysoką metalową konstrukcją, do której przymocowano różnego typu pasy i nabijane ćwiekami obroże. Była też huśtawka, która nasuwała raczej skojarzenie z szubienicą, oraz rząd dmuchanych lalek ustawionych jak modelki na wybiegu. Ściany z jednej strony przykryte były welurowymi draperiami niczym w Czarnej Chacie z serialu Lyncha. Przez chwilę Gosia poczuła prawdziwą grozę. Brakowało tylko martwej Laury Palmer i agenta Coopera.