To. Wydanie filmowe. Стивен Кинг

Читать онлайн.
Название To. Wydanie filmowe
Автор произведения Стивен Кинг
Жанр Ужасы и Мистика
Серия
Издательство Ужасы и Мистика
Год выпуска 0
isbn 978-83-6578-178-9



Скачать книгу

czy krwotok ustał, czy nie – rzekł ponuro Eddie. – I tak mnie tam zawiezie. Pomyśli, że mam złamany nos i jego kawałki mogą mi utkwić w mózgu albo coś w tym rodzaju.

      – A m-m-może tak b-być? – spytał Bill. Wyglądało na to, że będzie to najciekawsza rozmowa, w jakiej uczestniczył od dobrych parunastu tygodni.

      – Nie wiem. Zdaniem mojej matki wszystko jest możliwe. – Eddie ponownie zwrócił się do Bena. – Zawozi mnie na pogotowie raz albo dwa razy w miesiącu. Nie cierpię szpitali. Któregoś dnia jeden z sanitariuszy powiedział, że powinni ją zmusić do płacenia czynszu, tak często tam ze mną bywała.

      – Rany – skomentował Ben. Pomyślał, że matka Eddiego musi być naprawdę dziwna. Nie zdawał sobie sprawy, że od pewnego czasu miętosił dłońmi to, co pozostało z jego bluzy od dresu. – Czemu po prostu nie powiesz „nie”? Powiedz tak: Posłuchaj, mamo, czuję się świetnie i chcę po prostu zostać w domu i obejrzeć kolejny odcinek Sea Hunt. Właśnie tak.

      Eddie mruknął z niezadowoleniem i nie odezwał się więcej.

      – T-ty j-jesteś Ben H-h-h-hanscom, t-tak? – spytał Bill.

      – Tak. A ty się nazywasz Bill Denbrough.

      – Tak. A to jest E-e-e-e… E-e-e-e…

      – Eddie Kaspbrak – powiedział Eddie. – Nie cierpię, gdy się jąkasz, wymawiając moje imię, Bill. Jakbym słyszał Elmera Fudda.

      – P-przepraszam.

      – Miło was poznać – oświadczył Ben. Jego słowa zabrzmiały dziwnie sztucznie i nieprzekonująco. Wszyscy trzej zamilkli. Zapanowała cisza. Nie była ona jednak nieprzyjemna. W tej ciszy bowiem trzej chłopcy stali się przyjaciółmi.

      – Czemu te typy cię ścigały? – spytał w końcu Eddie.

      – O-oni zawsze k-kogoś g-g-ganiają – powiedział Bill. – N-nie c-cierpię t-tych s-s-s-skurwieli.

      Ben milczał przez chwilę – głównie z podziwu – ponieważ Bill użył przed chwilą jednego z Naprawdę Brzydkich Słów, jak je określała czasami jego matka. Ben nigdy dotąd nie wypowiedział Naprawdę Brzydkiego Słowa, choć dwa lata temu na Halloween napisał je na jednym ze słupów telefonicznych (bardzo małymi literami).

      – Bowers siedział obok mnie podczas ostatnich egzaminów – powiedział w końcu Ben. – Chciał ode mnie ściągnąć. Nie dałem mu.

      – Chyba musisz mieć dwa życia, chłopie – rzekł z podziwem Eddie. – Bo bardzo szastasz jednym.

      Bill Jąkała wybuchnął śmiechem. Ben obrzucił go podejrzliwym spojrzeniem, lecz stwierdziwszy, że tamten nie śmieje się z niego (trudno było określić, jak do tego doszedł, niemniej był o tym przekonany), uśmiechnął się.

      – Pewno tak. W każdym razie Henry musi teraz zaliczyć kurs wakacyjny i dlatego on i tamci dwaj zawzięli się na mnie. I to by było tyle. Teraz już wiecie, co się stało i dlaczego.

      – W-w-w-wyglądasz, jakby c-cię z-z-zabili – powiedział Bill.

      – Spadłem tu z Kansas Street. Zjechałem z całego zbocza pagórka. – Spojrzał na Eddiego. – Teraz, kiedy o tym myślę, wydaje mi się, że wkrótce spotkamy się na oddziale nagłych wypadków. Kiedy mama zobaczy moje ciuchy, z miejsca zawiezie mnie do szpitala.

      Tym razem zarówno Bill, jak i Eddie wybuchnęli radosnym śmiechem. Ben przyłączył się do nich. Śmiech powodował u niego bóle brzucha, ale pomimo to śmiał się piskliwie i jakby nieco histerycznie. W końcu musiał usiąść na brzegu strumienia i odgłos, jaki wydał jego tyłek przy zderzeniu z ziemią, ponownie wprawił go w radosny nastrój. Lubił brzmienie swego śmiechu zmieszanego ze śmiechem Billa i Eddiego. To był dźwięk, jakiego nigdy dotąd nie słyszał; wielokrotnie słyszał różne chichoty, ale nigdy nie śmiał się do spółki z kolegami.

      Uniósł wzrok i spojrzał na Billa Denbrough, a ten na niego i znowu wybuchnęli śmiechem.

      Bill podciągnął spodnie, postawił kołnierz koszuli i zaczął przechadzać się wolno dokoła leniwym, nonszalanckim krokiem. Jego głos przycichł nieco, kiedy zaczął mówić.

      – Zabiję cię, dzieciaku. Nie rób se ze mnie jaj. Jestem głupi, ale za to wielki. Mógłbym rozbijać na czole orzechy. Potrafię szczać octem i srać cementem. Nazywam się Honeybunch Bowers i jestem szefem bandy kutasów, które rządzom tom częściom Derry.

      Eddie leżał teraz na brzegu strumienia i trzymając się za brzuch, zwijał ze śmiechu. Ben zgiął się wpół i z głową pomiędzy kolanami, ze strużkami łez spływającymi z oczu i gilami zwisającymi mu z obu dziurek od nosa, ryczał jak hiena.

      Bill usiadł obok nich i z wolna cała trójka się uspokoiła.

      – Jedno jest w tym wszystkim dobre – powiedział po chwili Eddie. – Jeżeli Bowers jest na kursie wakacyjnym, nie będziemy go tu widywać zbyt często.

      – Często bawicie się w Barrens? – spytał Ben. Ta myśl nigdy nie przyszłaby mu do głowy nawet za tysiąc lat, ale teraz, kiedy był tutaj, nie wydawało mu się to aż takie złe.

      Prawdę mówiąc, kiedy popołudnie z wolna przechodziło w zmierzch, pas niskiego brzegu Kenduskeag wydawał się całkiem przyjemny.

      – J-j-jasne. T-tu j-jest f-f-fajnie. Z-zwykle nikt t-tu n-nie p-p-przychodzi. Znamy t-tu sporo miejsc. W każdym r-r-razie B-b-bo-wers i t-t-tamci t-tu n-nie schodzą.

      – Ty i Eddie?

      – R-r-r… – Bill pokręcił głową. Jego twarz, kiedy się jąkał, przypominała mokrą, skręconą ścierkę.

      Bill nie zająknął się ani razu, parodiując Henry’ego Bowersa.

      – Z-z-zwykle p-przychodzi tu też Richie T-tozier. Ale dz-dzisiaj p-poszedł z t-t-tatą zrobić p-p-porządek na p-p-p…

      – Poddaszu – wyjaśnił Eddie i wrzucił do wody kamień.

      – Tak. Znam go – powiedział Ben. – Często tu bywacie, co, chłopaki?

      To zafascynowało go i przepełniło dziwną tęsknotą.

      – D-d-dosyć – odrzekł Bill. – Czemu n-n-nie miałbyś p-przyjść t-tu j-j-jutro? J-ja i E-eddie p-p-próbowaliśmy zbudować t-t-tamę.

      Ben nie mógł wykrztusić słowa. Zdziwiła go nie tylko propozycja, ale prostota i banalność, z jaką mu ją złożono.

      – Może powinniśmy zrobić coś innego – rzekł Eddie. – Tama i tak nie spisywała się najlepiej.

      Ben wstał i podszedł do strumienia, strzepując grudki ziemi ze swych olbrzymich pośladków. Po obu stronach strumienia nadal znajdowały się splątane stosy gałązek, ale wszystko inne zostało zmyte przez prąd.

      – Przydałoby się wam parę desek – zauważył Ben. – Załatwcie deski i wstawcie je w poprzek… równolegle do siebie… jak chleb w kanapce. – Bill i Eddie patrzyli na niego zaskoczeni. Ben ukląkł na jedno kolano. – Spójrzcie – powiedział. – Deski tu i tu. Wkładacie je do strumienia jedną przy drugiej. Jasne? Potem, zanim woda je zmyje, zapełniacie przestrzeń pomiędzy nimi kamieniami i piaskiem…

      – M-m-my – powiedział Bill.

      – Co?

      – M-m-my to zrobimy.

      – Och – mruknął Ben. Czuł się (i był pewien, że wyglądał) wyjątkowo głupio. Jednak nie przejmował się tym, bo nagle ogarnęło go szczęście. Nawet nie pamiętał, kiedy ostatni raz był równie szczęśliwy. – Tak. My. A więc jeśli wy… my zapełnimy przestrzeń pomiędzy deskami