To. Wydanie filmowe. Стивен Кинг

Читать онлайн.
Название To. Wydanie filmowe
Автор произведения Стивен Кинг
Жанр Ужасы и Мистика
Серия
Издательство Ужасы и Мистика
Год выпуска 0
isbn 978-83-6578-178-9



Скачать книгу

obok niego. Po lewej stronie, gdzie Kansas Street przecinała Jackson, nieskrępowany Kenduskeag stawał się kanałem. Pojechawszy przez skrzyżowanie Kansas Street, pomknął szybko w dół wzgórza w stronę Center i Main, dzielnicy handlowej Derry. Ulice krzyżowały się tu często, ale na szczęście dla Billa przed każdym skrzyżowaniem znajdował się znak stopu, a myśl, że jakiś kierowca mógłby się kiedyś nie zatrzymać i rozgnieść go na placek, ani przez chwilę nie przyszła mu do głowy. Prawdopodobnie nawet gdyby o tym pomyślał, i tak zrobiłby to samo. We wcześniejszym i późniejszym okresie swego życia zapewne mógłby zwolnić, ale ta wiosna i początek lata były dla niego wyjątkowo burzliwym czasem. Bill zdziwiłby się, gdyby ktoś zapytał go, czy czuł się samotny, byłby równie zdziwiony, gdyby ktoś zapytał go, czy igra ze śmiercią.

      O-oczywiście n-nie! – odparłby natychmiast (i to z oburzeniem), ale nie zmieniało to faktu, że sunął w dół Kansas Street do miasta i coraz bardziej przypominał szalonego kamikadze w swym pierwszym (i ostatnim) samobójczym ataku.

      Ten fragment Kansas Street był znany jako Milowe Wzgórze. Bill pokonał je, mknąc niczym strzała, pochylony nad kierownicą Silvera, by zmniejszyć opór powietrza, z jedną ręką uniesioną nad gumową gruszką klaksonu, by w razie potrzeby móc ostrzec nieostrożnych, i z rudymi włosami płynącymi za nim na wietrze trzepoczącą falą. Klekot kart na szprychach roweru zmienił się w regularny, miarowy ryk. Grymas nieśmiałego skrzywienia ust rozrósł się w potężny, głupkowaty uśmiech. Rząd domów po prawej stronie ustąpił na rzecz sklepów (głównie domów towarowych i zakładów mięsnych), które przemykając obok niego, zmieniały się w na wpół rozmazaną plamę, ale fakt ten był dla Billa jak najbardziej satysfakcjonujący. Po lewej stronie kącikiem oka dostrzegał Kenduskeag jak migotliwą iskierkę ognia.

      – Hej-ho, Silver, naprzód! – wrzasnął triumfalnie.

      Silver pokonał pierwszy zakręt i jak prawie zawsze w tym miejscu, stopy Billa oderwały się od pedałów. Jechał teraz siłą rozpędu, powierzając się bez reszty temu z bogów, którego zadaniem było chronienie małych chłopców.

      Wjechał w ulicę, przekraczając o dobre piętnaście mil obowiązujące tu ograniczenie prędkości do dwudziestu pięciu mil na godzinę.

      Teraz wszystko pozostało daleko za nim; jego jąkanie, widok mętnych, przepełnionych bólem oczu ojca, kiedy kręcił się po swoim warsztacie w garażu, potworny obraz warstewki kurzu zalegający na pokrywie zamkniętego fortepianu na piętrze – było zakurzone, bo mama przestała na nim grać. Ostatni raz zrobiła to podczas pogrzebu George’a, kiedy zagrała trzy hymny metodystów. Obrazy… dziesiątki obrazów.

      George, wychodzący w deszcz w swojej żółtej nieprzemakalnej kurtce, trzymający w dłoni nasmarowany parafiną papierowy okręcik. Pan Gardener idący dwadzieścia minut później ulicą z jego zakrwawionym ciałem na rękach. Przepełniony bólem i rozpaczą krzyk matki. To wszystko pozostało daleko w tyle. Teraz Bill był kimś innym – Samotnym Jeźdźcem, Johnem Wayne’em, Bo Diddleyem, każdym, kim zawsze chciał być, a z całą pewnością nie trzęsącą się ze strachu beksą, która błaga, by zabrano ją do m-m-mamy.

      Zdawało się, że Silver frunie, a Bill Denbrough wraz z nim. Cień pozostawał daleko w tyle. Mknęli razem w dół Milowego Wzgórza – karty na szprychach Silvera ryczały przeciągle. Stopy Billa ponownie odnalazły pedały i zaczęły kręcić, jakby chłopiec chciał jechać jeszcze szybciej, jakby chciał osiągnąć jakąś określoną prędkość – nie prędkość światła, ale prędkość wspomnień – i przebić otaczającą go barierę bólu.

      Pochylony nad kierownicą pędził jak wiatr, usiłując pokonać diabła. Skrzyżowanie trzech ulic – Kansas, Center i Main – zbliżało się ku niemu z olbrzymią prędkością. Był to horror stanowiący połączenie ruchu jednokierunkowego i sprzecznych z sobą znaków i sygnalizatorów, które w założeniu miały być zsynchronizowane, ale w rzeczywistości nic z tego nie wyszło. Rezultat określono w ubiegłym roku na łamach „Derry News” mianem „piekielnego ronda”.

      Jak zawsze Bill zerknął w prawo i w lewo, oceniając ruch uliczny i szukając luk pomiędzy samochodami. Gdyby pomylił się w swoich obliczeniach (innymi słowy, gdyby się „zająknął”), mógłby doznać poważnych obrażeń albo nawet zginąć.

      Wjechał w zatłoczoną ulicę pełną wolno sunących pojazdów i gdy dotarł do skrzyżowania, odbił w prawo, aby nie wpakować się pod wielkiego buicka. Obejrzał się szybko przez ramię, by upewnić się, że środkowy pas był pusty. Ponownie spojrzał przed siebie i zobaczył, że najpóźniej za pięć sekund rozpłaszczy się na tyle pick-upu, który zatrzymał się pod kątem prostym na środku skrzyżowania, a jego kierowca, w typie wujaszka Ike’a, wyciągnął szyję, aby przyjrzeć się uważnie wszystkim znakom, i co za tym idzie, upewnić się, że skręcił we właściwą ulicę i nie skończy jakimś dziwnym trafem w okolicy Miami Beach.

      Pas po prawej stronie Billa był zajęty przez autobus linii Derry—Bangor. Pomimo to zjechał w prawo i wślizgnął się w przerwę pomiędzy stojącym pick-upem a autobusem, ani na chwilę nie zwalniając, a jechał teraz ze czterdzieści mil na godzinę. W ostatniej chwili ostro odchylił głowę w bok, jak żołnierz robiący przesadne „w prawo zwrot”, aby boczne lusterko pick-upu zamontowane po stronie pasażera nie przefasonowało mu twarzy. Strumień gorących spalin spłynął mu do gardła, paląc niczym mocny trunek. Usłyszał cichy, przeciągły pisk, kiedy jedna z rączek jego kierownicy cmoknęła w czułym pocałunku aluminiowy bok autobusu, kreśląc na nim poziomą rysę. Kątem oka dostrzegł bladą twarz kierowcy autobusu, ukrytą pod spiczastą czapką firmy Hudson Bus Company. Kierowca pogroził mu pięścią i krzyknął coś. Bill wątpił, aby były to życzenia urodzinowe.

      Trzy staruszki przechodziły przez Main Street od New England Bank na drugą stronę, gdzie znajdował się sklep obuwniczy. Usłyszały oschły furkot kart przy szprychach roweru i uniosły wzrok. Otworzyły usta ze zdumienia, podczas gdy chłopiec na olbrzymim rowerze przemknął jak widmo parę cali przed nimi.

      Najgorszą i zarazem najłatwiejszą część drogi miał już za sobą. Raz po raz stawał oko w oko ze śmiercią i zawsze udawało mu się jej uniknąć. Nie wpadł pod autobus, nie zabił siebie ani tych trzech staruszek przechodzących przez jezdnię z torbami pełnymi zakupów i czekami opieki społecznej w kieszeniach, uniknął też rozpłaszczenia o tył starego pick-upu. Znowu sunął pod górę – prędkość roweru zaczęła maleć. Wraz z nią malało również coś, co można by nazwać pragnieniem. Ponownie dopadły go myśli i wspomnienia – siemanko, Bill, już myślałyśmy, że cię zgubiłyśmy, ale spójrz, znów tu jesteśmy – oblazły go niczym małe, niewidoczne stworzenia, wspinały się po jego koszuli, wskakiwały mu do ucha i wpadały do mózgu jak dzieci zsuwające się po zjeżdżalni.

      Czuł, jak powracają na swoje miejsca, jak rozpychają się gorączkowo między sobą. Jejku! Auu! Rany! Znowu jesteśmy we wnętrzu głowy Billa! Pomyślmy o George’u. No, jazda! Kto chce zacząć?

      Za dużo myślisz, Bill. Nie, nie na tym polegał jego problem. Po prostu za dużo sobie wyobrażał. Skręcił w Richard’s Alley i parę chwil później wyjechał na Center Street, czując pot na plecach i we włosach. Zeskoczył z Silvera przed drugstore’em i wszedł do środka.

6

      Przed śmiercią George’a Bill nie miałby nic przeciwko ucięciu sobie małej pogawędki z panem Keene’em, który wprawdzie nie należał do najsympatyczniejszych osób – w każdym razie tak o nim myślał Bill – ale był dość cierpliwy i nie kpił ani nie wyśmiewał się z chłopca. Teraz jednak stan Billa znacznie się pogorszył – i obawiał się, że jeżeli nie załatwi szybko sprawy z lekarstwem, Eddiemu może przytrafić się coś złego.

      Dlatego też,