Trawers. Remigiusz Mróz

Читать онлайн.
Название Trawers
Автор произведения Remigiusz Mróz
Жанр Крутой детектив
Серия Komisarz Forst
Издательство Крутой детектив
Год выпуска 0
isbn 978-83-8075-127-9



Скачать книгу

najbardziej zaufanych ludzi, który miał ją spakować i odpowiednio przygotować. Później dostał ją już tylko młodziak, który dostarczył paczkę na pocztę.

      – Więc ustaliłeś krąg podejrzanych.

      – Ej, ej – upomniał go Czachor, spuszczając głowę. – Nie rób ze mnie jakiegoś psa, co?

      – W porządku.

      Rozmówca pociągnął nosem. Sprawiał wrażenie, jakby cały czas usilnie starał się wyciągnąć coś językiem spomiędzy zębów. Splunął na bok.

      – Gąbka była zapakowana?

      – Tak, owinięta folią.

      – Więc wchodzi w grę tylko mój zaufany człowiek.

      Wiktor pokiwał głową.

      – Albo już nie taki zaufany – zauważył.

      – Sprawdzę go. Przyjdź do mojej celi przed ciszą nocną.

      Zanim Forst zdążył odpowiedzieć, Czachor już się oddalał. Jak na zawołanie na schodach pojawił się klawisz, a drugi szybko zmienił kierunek i ruszył ku Wiktorowi. Minęli go, traktując jak powietrze. Najwyraźniej rozmowa z Czachorem na moment gwarantowała mu niewidzialność.

      Wrócił do celi i usiadł na pryczy. Sięgnął po Chandlera, ale tylko po to, by żadnemu z osadzonych nie przyszło na myśl wypytywać go o krótką wymianę zdań. Przez chwilę bezmyślnie przebiegał wzrokiem po tekście. Potem poczuł impuls w skroniach. Zapomniał o migrenie, o tym, by wyprowadzić uderzenie wyprzedzające.

      Szybko wziął gumkę, strzykawkę i porcję kompotu. Poczekał, aż żyły staną się bardziej widoczne, nabrał nieco cieczy do tłoku, a potem wstrzyknął sobie narkotyk. Głęboko zaczerpnął tchu, czując, jak oplata go przyjemnie otępienie.

      Odłożył książkę, wyciągnął się na pryczy i stopniowo odpływał. Głosy współwięźniów zaczęły zlewać się w nieprzerywany, uspokajający szum. Kojo zdawało się miękkie, a Forst miał wrażenie, jakby się lekko kołysało.

      Kiedy się obudził, było już niewiele czasu do zamknięcia cel. Potrząsnął głową, uznając, że tyle musi wystarczyć, by się rozbudził. Wstał zbyt szybko i zakręciło mu się w głowie. Ruszył w kierunku celi Czachora, po drodze wspierając się kilka razy o ścianę.

      Dotarłszy na miejsce, napotkał pełen dezaprobaty wzrok trzech mężczyzn. Czwarty zachęcił go ruchem ręki, by wszedł do środka. Forst stanął na środku celi, czując się jak na dywaniku.

      – Rozeznałem się – oświadczył Czachor. – I chuj.

      – To znaczy?

      – Żaden z naszych ci nie nabruździł.

      – A jednak ktoś…

      – Ktoś, ale na pewno nie mój człowiek. Daję ci moje słowo, czaisz?

      Wiktor skinął głową.

      – A teraz wypierdalaj. I żebym więcej nie słyszał, że któryś z moich ludzi dał dupy.

      W głosie Czachora nie było wściekłości, raczej zwyczajowa niechęć. Wzrok pozostałych więźniów kazał jednak szybko podjąć decyzję o wycofaniu się bez dyskusji. Wracając do swojej celi, Forst myślał o tym, na ile to pewne ustalenia. Musiał przyjąć, że Czachor wyczerpał wszystkie środki, by nie mieć żadnych wątpliwości. Lojalność w jego fachu była kluczowa.

      W takim razie kto spryskał gąbkę perfumami Olgi?

      Odpowiedź na to pytanie mogła być tylko jedna. Któryś z klawiszów.

      Przesyłki były sprawdzane, więc okazji z pewnością nie brakowało. Wystarczyło ściągnąć folię z gąbki, popsikać ją Kenzo Amour, a potem założyć nową. Nie było to ani skomplikowane, ani na dobrą sprawę nielegalne. A Forst przypuszczał, że Bestia z Giewontu oferowała za to niemałą zapłatę.

      Uśmiechnął się w duchu, kładąc się na pryczy. Miał trop.

      Wystarczyło dowiedzieć się, który ze strażników sprawdzał jego przesyłkę, a potem go przycisnąć.

      Zaśmiał się na głos. Kilku więźniów spojrzało na niego z konsternacją. Rzadko kiedy słyszeli jego głos, śmiechu ani razu. Była to jedyna właściwa reakcja. Co on sobie wyobrażał? Że przesłucha strażników, ustali, który jest winny, a potem siłą wydusi z niego, kto mu zapłacił?

      Tutaj wystarczyło spojrzeć krzywo na któregokolwiek z nich, by zacząć prosić się o kłopoty. W dodatku zapewne wszyscy byli skorumpowani. Gdyby Forst znał jakiegoś, dla którego zasady były ważniejsze niż pełny portfel, mógłby spróbować przekonać go, że najwyższa pora ukrócić złe praktyki. Mogliby zacząć od jego sprawy…

      Tyle że nie było tu takiego człowieka. Nawet jeśli ktoś nie brał w łapę, wszyscy byli pragmatykami. Nie realizowali swoich ambicji, pracując w więzieniu, nie mieli poczucia dziejowej misji. I trudno było im się dziwić. Chcieli dociągnąć do emerytury, a potem mieć spokój. Żaden nie zaryzykuje kariery, by ujawnić nowotwór, który trawi polski system penitencjarny.

      Forst był zdany na siebie. I nie było to niczym nowym.

      Wyjął telefon i spojrzał na godzinę. Dzisiaj już nic nie zdziała, za moment wybije pora zamknięcia cel. Zresztą i tak potrzebował planu. Nie miał zamiaru działać na oślep. Wprawdzie na tym etapie nie miał pojęcia, od czego zacząć, ale przypuszczał, że wszystko niebawem zacznie się krystalizować. Musiało.

      – Forst – rozległ się głos strażnika.

      Wiktor zaklął w duchu i wstał z pryczy.

      – Telefon – oznajmił klawisz, a potem na niego skinął.

      Poprowadził go do aparatu i oddalił się, jakby zupełnie nie obchodziły go wytyczne administracji co do cenzurowania rozmów. Najwyraźniej pod koniec dnia zmęczenie i znużenie były ważniejsze od wypełniania rozkazów co do litery.

      Forst podniósł słuchawkę.

      – Tak mnie naszło, że jest jeszcze jedna możliwość – powiedziała jakaś kobieta.

      Wiktor ściągnął brwi.

      – Kto mówi?

      – Twoja wybawczyni z kancelarii Żelazny & McVay. A teraz mów, ile jeszcze zostało ci wizyt w tym miesiącu?

      Forst uśmiechnął się pod nosem.

      13

      Po kilku próbach Wadryś-Hansen w końcu dodzwoniła się do odpowiedniego miejsca. Ostatni rozmówca w długim korowodzie urzędników zapewnił, że poszukiwanych przez nią informacji może zasięgnąć w Departamencie Legalizacji Pobytu.

      – Chodzi o grupę w Kościelisku – powiedziała, gdy wyjaśniła po raz enty powód, dla którego dzwoni.

      – Dobrze… – odparła urzędniczka. – Ale ma pani jakiś papier?

      – Papier?

      – Nakaz.

      – Nakaz do uzyskania takich informacji? Powinnam móc to sprawdzić od ręki. To nie żadna tajemnica państwowa.

      – Państwowa nie, ale wie pani… ochrona danych osobowych.

      – Moja prośba nie godzi w tę zasadę.

      – Nie jestem przekonana.

      Dominika powiodła wzrokiem wokół, jakby gdzieś w kawiarni, w której siedziała, mogła odnaleźć ratunek. Godzina była odpowiednia, by takie miejsca się zapełniły, ale Wiedeńska przy Drodze do Białego świeciła pustkami. Zapewne była to zasługa