Sezonowa miłość. Gabriela Zapolska

Читать онлайн.
Название Sezonowa miłość
Автор произведения Gabriela Zapolska
Жанр Повести
Серия
Издательство Повести
Год выпуска 0
isbn



Скачать книгу

lub aportowania. Układanie takie musi naturalnie odbywać się kosztem zupełnego złamania wszelkich odruchów szybszego krwiobiegu i porywów dziecięcej bujności.

      Nigdy jednak ta powaga Pity nie wystąpiła tak jaskrawo, jak tu, na tle tej przyrody, biegnącej w liniach wzwyż lub w dół, według swobodnych, bezgranicznych sił tajemnych, nie znających pęt żadnych.

      – Mniej więcej wszystkie dziewczęta z miasta są takie – uspokajała się Tuśka, patrząc na idące przed nią grupy młodych panienek, których mnoga obfitość w tym roku czyniła Zakopane podobne do olbrzymiej łąki, zasianej mnogą ilością drepcących po trawie gęsi.

      Przyjęta ogromnie moda białych sukienek podnosiła jeszcze to podobieństwo.

      Właśnie przed Pitą szła rodzina złożona z czterech kobiet.

      Matka, osoba lat czterdziestu, dobrze zakonserwowana, w miarę okrągła, ściśnięta silnie gorsetem z płaską bryklą, poruszała się z trudnością w tym kunsztownym opancerzeniu, które nadawało jej pozór, jakby stała na kładce z zamiarem fiknięcia kozła w nurty kąpielowego basenu.

      Suknia, widocznie od dobrej krawcowej, szeleściła dyskretnie i miała z przodu wstawioną przezornie fularową „kamizelkę”.

      Widocznie mama nabierała tuszy w przyśpieszonym tempie.

      Za to panienki przedstawiały typy potwornie chudych dziewcząt, rozwijających się źle i tępo. Odziane jednakowo w białe sukienki, guńki śnieżne, wyszyte w jaskrawe gwiazdy i leluje, w czapeczkach zakopiańskich w kształcie fezów, z włosami rozpuszczonymi na chudych ramionach, szły rzędem, stawiając jakby w takt nóżki chude, cienkie, obciągnięte szarymi pończochami i białymi trzewiczkami.

      W rękach miały małe ciupagi, na ustach jednostajny, dziwny, ironiczny uśmiech. Oczy ich, jednakowe, szare, bez koloru, biegały chytrze i przebiegle po przechodzących, gdy chód tych dziewcząt, zgarbienie pleców, pomimo przyrządów do „prostego trzymania się”, ukrytych pod bluzkami, powolny był i leniwy jak źle odżywianych zwierząt.

      Miały zupełnie pozór sióstr Barisson, z których dwie otrzymały gdzieś zaproszenie na kolację. Te zaś po dokonanych scenicznych produkcjach powracają zmęczone do garderób, aby zdjąć z siebie zbyt jaskrawe szaty oklaskiwanych, milutkich zjawisk, pełnych sprytu i dziewczęcego wdzięku.

      Tuśce jednak podobają się niezmiernie te panienki. Przypomina sobie, iż widziała je przez szerokość gościńca, snujące się dokoła willi, będącej naprzeciw Obidowskiej chałupy. Matka siedziała wówczas na ganku w prześlicznej reformowanej sukni, tak pięknej, że aż obie zwróciły na nią uwagę.

      – To muszą być dystyngowane i zamożne osoby – myślała Tuśka, wymijając z Pitą całą barissonowską rodzinę.

      Zrobiła przy tym bardzo sympatyczną minę przechodząc obok matki, mimo że nie dotknęła jej nawet brzegiem sukni, wymówiła:

      – Pardon, madame!

      Po chwili jednak zarumieniła się gwałtownie. Książkę Mirbeau, tę skandaliczną książkę, niosła Tuśka tak nieostrożnie, iż tytuł jej na żółtej okładce można było od razu przeczytać.

      – Jeżeli ta pani widziała – pomyślała zawstydzona – co ona sobie o mnie pomyśli… To jedno mnie pociesza, iż prawdopodobnie nie wie, co to za książka.

      I w formie uspokojenia dodaje:

      – Zanadto przyzwoita na to, aby czytała coś podobnego.

      Dowlokły się wreszcie na Skibówki, skąd daleko dostrzec można było, jak na drodze stał aktor, naprawiał coś koło roweru i rozmawiał z gaździną.

      Tuśce znów jakiś skurcz zaczął dokuczać. Zwolniła kroku nie wiedząc, co począć. Mimo woli spojrzała na Pitę i ujrzała, że dziewczynka zaróżowiła się cała, oczy jej ożywiły się i twarzyczka wyciągnęła w stronę, gdzie widniał biały trykot i świeciła stal roweru.

      Tuśkę porwała złość na myśl, że córka jej najwidoczniej rozwesela się na sam widok tego „komedianta”.

      W ten sposób wytłumaczyła sobie swój niepokój i rada, że znalazła przyczynę, cofnęła się urażona, że ciągle musiała na swej drodze spotykać człowieka, bijącego w jej równowagę jakąś zuchwałą śmiałością postępowania.

      On musiał spostrzec je także, bo szybko odpiął od siodełka przytroczony olbrzymi pęk błękitnych, czarująco pięknych gencjan, widocznie świeżo zerwanych.

      Wskoczył zgrabnie i lekko na rower, wzniósł w górę jedną rękę z gencjanami i puścił się jak strzała naprzeciw idących.

      Zanim Tuśka zdołała się opamiętać, już idąca po stronie gościńca Pita została obsypana cała błękitnym kwieciem, cudownie rozkwitłym na różdżkach obsypanych liściem gałązek.

      – Salve, sol[11]!… – krzyknął aktor do dziewczynki i Tuśka dojrzała w uśmiechu ust rozwartych dwa rzędy przepysznych białych, równych zębów.

      Pita mimo woli wyciągnęła ku kwiatom ręce. Był w tym śliczny gest kobiety, uniesionej miłością ku rozkwitającym roślinom.

      Pochwyciła kilka gałązek i obejrzała się za pędzącym ku Zakopanemu cykliście. I on obejrzał się, powiał czapeczkę i błyszczał dalej uśmiechem i rzędami perłowych, lśniących zębów.

      Tuśka wyrwała Picie z ręki gencjany i rzuciła je na ziemię.

      Po raz pierwszy Pita widziała matkę tak uniesioną. Oczy jej błyszczały, dobry ton i umiarkowanie znikły chwilowo pod wpływem podniecenia.

      – Rzuć te kwiaty! – zawołała. – Nie oglądaj się!

      Głos jej był zmieniony. Pita zrozumiała, iż żartować nie należy, i śpiesznie ku domowi iść zaczęła.

      – Chcesz, żebym napisała do ojca, co ty wyprawiasz? – mówiła idąc za nią Tuśka. – Ja ciebie nie poznaję… co się z tobą dzieje!

      Gdy weszły obie do pokoju, gniew Tuśki, zamiast ustać, powiększył się jeszcze.

      Na oknie stała znów żółta bombonierka, przystrojona płomienną kokardą, a do niej przypięto, ogromną ćwiartkę papieru z następującym czterowierszem:

      Panna Pita zła bez miary,

      Twarde serce w pannie Picie,

      Bo, zwracając skromne dary,

      Łamie słudze swemu życie!

      Pita strwożona, z oczami łez pełnymi, rozbierała się przy swoim łóżku, spod oka tylko śledząc bombonierkę i przypięty do niej papier.

      Natomiast Tuśka śmiało podeszła ku oknu, przechyliła się i zawołała:

      – Gaździna!…

      Naturalnie zza węgła ukazała się natychmiast wspaniała postać pani Obidowskiej, jeszcze czarniejsza, jeszcze bardziej indyjska niż zwykle.

      – A co fcom?

      – Proszę wziąć to pudełko, oddać temu panu, co gra „na gębusi”, i powiedzieć, że mu zakazuję cokolwiek dawać mojej córce. Jeżeli nie przestanie nas zaczepiać, to się wyprowadzimy.

      Gaździna wzięła ostrożnie w czarne, żylaste ręce śliczne cacko i pokiwała głową.

      – A czemu nie fcom wziąć, kiej pan dają z dobroci? – zapytała. – Oni przecie za to dudków nie fcom, ino tak panience na uciechę…

      – Proszę to wziąć i nie rezonować – rzuciła krótko Tuśka.

      Gdy wróciła do pokoju, Pita, rozebrana ze spacerowej sukienki, siedziała skurczona na zydelku pod ścianą. Wyraz twarzy



<p>11</p>

salve, sol (łac.) – witaj, słońce.