Sezonowa miłość. Gabriela Zapolska

Читать онлайн.
Название Sezonowa miłość
Автор произведения Gabriela Zapolska
Жанр Повести
Серия
Издательство Повести
Год выпуска 0
isbn



Скачать книгу

na jej twarz i postać z pewną przyjemnością.

      Nagle uczuła, iż ktoś od ulicy przez balustradę pociąga ją za brzeg sukni.

      Mimo woli podniosła się i przechyliła, starając się zobaczyć, kto zaczepia ją w ten sposób.

      Na dole, u kamiennej ściany, dostrzegła białą guńkę i twarz o rozwartej czeluści ust ku niej wzniesioną.

      Z werandy padało trochę światła.

      Poznała Wojtka Gąsiennicę.

      Zarumieniona spytała prawie głośno:

      – Czego chcecie?

      – Może póńdziecie f góry ze mną? – wyskrzypiał głos górala. – Jo wos poprowadzę piknie na Giewont… gdzie fcecie… Nadaliście mi się.

      Propozycja była zwykłego przewodnika, ale zęby białe śmiały się, oczy w cieniu błyszczały.

      – Dajcie mi spokój – rzuciła gniewnie Tuśka.

      Pita podniosła się z krzesełka, oparta o balustradę, i patrzała.

      Lecz góral nie odchodził.

      Znów Tuśkę za suknię pociągnął.

      – Może póńdziecie…

      Lecz w tej chwili spoza balustrady mignęła czarna hebanowa laska z ogromnym srebrnym monogramem.

      – Mój człowieku, idźcie swoją drogą i zostawcie tę panią w spokoju.

      Tuśka spojrzała.

      Obok niej stał wysoki, młody mężczyzna z maleńkimi wąsikami, rosły, w białej kamizelce.

      Laską zręcznie usuwał natręta, a równocześnie patrzał na Tuśkę wielkimi czarnymi oczyma, które zdawały się błyszczeć jak dwa diamenty.

      Pod dotknięciem laski Gąsiennica rozpłynął się w ciemności z szybkością zmykającego kota.

      Od furek tylko, gdzie czekali woźnice, doleciały chichot i szepty.

      Tuśka spłoniona, przygryzając usta, skinęła głową w stronę mężczyzny.

      – Dziękuję panu!

      – O!… proszę!… – odrzekł uchylając kapelusza.

      Tuśka usiadła znów na krześle. Miała zamiar odejść natychmiast, ale ogarnęła ją dziwna nieśmiałość. Czuła poza swymi plecami, iż towarzystwo strojne, które poznała po głosie, zajmuje się nią w tej chwili. Znów teatr, scena, aktorzy wcisnęli się w jej życie i otoczyli ją tym tłem, które było dla niej jakieś miłe i przytulne. Mimo to skrępowana była i po prostu ruszyć się nie śmiała z miejsca. Zdawało się jej, że to wyróżnienie napastliwe górala okryło ją śmiesznością w oczach tych ludzi. Siedziała więc naprzeciw Pity, zaczerwieniona, z uszami rozpalonymi i oczyma wbitymi w filiżankę z herbatą.

      Tymczasem za jej krzesłem nie zajmowano się nią wcale.

      Aktorzy i aktorki pogrążyli się w otchłani własnych interesów.

      Rozbierali plan dalszej wycieczki i wszyscy godzili się na jedno, że źle zrobili, decydując się na tę włóczęgę.

      – Trzeba było osiąść gdzie na trawie, na Czarnej Wsi albo pod Kopcem, i czekać jesieni.

      – E!…

      Aktor o hebanowej lasce, diamentowych oczach i małych wąsikach nie mówił nic, tylko pilnie wpatrywał się w kark Tuśki.

      – No… patrzcie na Porzyckiego, czy on źle zrobił? – wyrzekła jedna z aktorek.

      – Tak, ale trzeba mieć papę i mamę, tak jak Porzycki. Jak zabraknie, dodadzą synalkowi.

      Aktor o diamentowych oczach wzruszył ramionami.

      – No… nie życzyłbym ci mieć takie od rodziny dodatki, jakie ja miewam.

      – A zawsze masz pieniądze.

      – Bo oszczędzam. Stołuję się prywatnie, żyję jak filister, kocham się za darmo, a na ubranie zaabonowałem się w Wiedniu. Dlatego mi wystarcza.

      – Podwyższyli ci gażę?

      – Spodziewam się. Ale jak mi dadzą gdzie lepsze warunki, to pojadę.

      – Forszus[7] wziąłeś.

      – Oddam – do łapy mi nie przyrósł.

      – Oddasz? no!…

      – E… daj mi spokój! Pies by z tobą tańcował polkę przez całe Planty, taka jesteś nudna.

      – A ty ordynarny.

      – Och!… jaka hrabina!…

      Pita słuchała pilnie, co mówią w tej grupie, i widocznie obraz psa, tańczącego polkę przez Planty z tą śliczną i elegancką panną, bawi ją w niezwykły u niej sposób.

      Zaczyna się leciuchno uśmiechać.

      Porzycki dostrzega ten śmiech.

      – Widzisz!… – mówi do koleżanki – jesteś taka nudna, że ta śliczna panienka śmieje się z ciebie.

      – To z ciebie.

      – Nie, z ciebie.

      Tuśka czuje, iż powinna wstać i iść z tej werandy, gdzie swoboda grona aktorów wciąga i ją, i Pitę w swe zaczarowane koło.

      – Chodźmy, Pita!

      Z piersi Porzyckiego wydziera się jakby westchnienie:

      – Szkoda!

      Tuśka zabiera córkę i obie, przeprowadzone wzrokiem publiczności, schodzą ze schodków na ulicę.

      Tuśka chce wsiąść do furki, lecz widzi, iż Porzycki i dwie aktorki wstały i oparte o balustradę, przypatrują się ich odjazdowi.

      Siada więc do dorożki licząc mimowolnie, ile wydała dziś na teatr, herbatę, dorożki. Siada jednak z gracją.

      To samo czyni i Pita.

      Góral machnął lejcami, konie szarpnęły z miejsca, dorożka stęknęła i zarechotała jak całe stado rozjuszonych żab.

      Aktor Porzycki wionął ku odjeżdżającym dość elegancką „panamą”. Tuśka bezwiednie oddała mu ukłon.

      Pita w tej chwili także pochyliła główkę.

      I obie jadą teraz przez ciemne Krupówki, poznaczone tylko po bokach, gdzieniegdzie, jasnością oświetlonych werand i okien.

      I obie mają jakieś rozjaśnione i zadowolone miny.

      VII

      Nazajutrz nadzwyczajne szczekanie wielkiego podwórzowego brytana zbudziło Tuśkę i Pitę.

      Porwały się obie i siadły na łóżkach, przecierając oczy.

      – Cóż znowu za psisko! – wyrzekła zirytowanym głosem Tuśka.

      – Może to w sąsiedniej willi.

      – To będzie przyjemność.

      Szczekanie zamieniło się w przeciągłe wycie.

      – Ależ to tu, w domu, w sieni – wyrzekła znów Tuśka odrzucając kołdrę.

      Ale przenikliwe, poranne zimno zakopiańskie zmusiło ją do powrócenia do łóżka.

      Szczekanie brytana umilkło, natomiast zaczął poszczekiwać jakiś mały szczeniak.

      – Cóż to? Cała rodzina?

      – Och, mamo!… to szczenię, prawda?

      – Szczenię.

      – Ja zobaczę.

      – Ani mi się waż, przeziębisz



<p>7</p>

forszus (z niem.) – zaliczka.