Название | Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima |
---|---|
Автор произведения | Zbigniew Zborowski |
Жанр | Сказки |
Серия | |
Издательство | Сказки |
Год выпуска | 0 |
isbn | 9788381436175 |
Pytasz, kiedy przyjadę i klęknę przed Twoim Ojcem. Najdroższa, zapewniam, że o niczym innym nie marzę! Lecz w Petersburgu ciągle zatrzymują mnie obowiązki wobec miłościwie nam panującego cara Aleksandra III. A Imperatorowi, jak dobrze wiesz, się nie odmawia! Przybędę więc tak szybko, jak się da. Czekaj na mnie, Aniele!
Na zawsze Twój
Borys
Stanisław de Ville znał się na kobietach. No, przynajmniej na tych upadłych. Kiedy więc czytał po raz drugi miłosne wyznania margrabiego Borysa Sołżenicyna, już wiedział, że panna hrabianka została przez niego popsuta, a ten łotr nie ma teraz odwagi jej napisać, że nie chce się z nią żenić. Te wszystkie zwroty – „najdroższa”, „wspomnienia niczym modlitwa”… Paradne! I jasne jak przyszłość Imperium Rosyjskiego. Tylko jak to wykorzystać dla siebie?
Z tym pytaniem w głowie, po wypiciu herbaty z podwójną wódką, poszedł spać.
A kiedy zbudził się wczesnym rankiem, już wiedział.
* * *
Nazajutrz dzień wstał pogodny i nareszcie bezwietrzny. Świeciło słońce, dzięki któremu niebotyczne zaspy migotały miriadami wesołych iskierek. Śnieg pod butami piszczał i trzeszczał, a spod niego przezierał zielonkawo-niebieski, śliski jak licho lód. Ładny widok, tylko co z tego, skoro temperatura spadła do minus trzydziestu pięciu?
Mimo mrozu de Ville przez cały ranek chodził po ludziach, zasięgając języka na temat Anastazji. Nie bardzo mógł pytać wprost, jeszcze ktoś by powtórzył jej staremu, że taki jeden Polak interesuje się córką. Do południa wyciągnął jednak dość, żeby mieć na jej temat ugruntowany pogląd. Dziewczyna miała już dwadzieścia sześć lat, była więc ponad wszelką wątpliwość starą panną. Osiem czy dziewięć lat temu była zaręczona i miała nawet korzystnie wyjść za mąż za margrabiego Denisa Jenijewa-Kronego, ale na drodze ich szybkiego ożenku stanęła wojna rosyjsko-turecka. Młody arystokrata ruszył w bój pod sztandarami księcia Michaiła Michajłowa starszego i w pogoni za Turkiem wywietrzały mu z głowy amory. Zaręczyny zerwał, a jeszcze na dodatek – podczas jednej z libacji, zdaje się, po pobiciu wojsk Sulejmana Paszy pod Filipopolem – zepsuł jej opinię, stwierdziwszy po pijaku, że Anastazja „rżnie się jak norka”. Była to oczywista nieprawda, ale w drodze z Bałkanów do Rosji plotka na tyle obrosła szczegółami, że już żaden poważny amant nie starał się o jej względy. Tym bardziej, że panna była trzecią z kolei córką starego hrabiego, a na dodatek – najbrzydszą. Taką właśnie opinię o tajemnej kochance barona Borysa Sołżenicyna przyniósł z powrotem na pocztę Stanisław. Brzydka i niezbyt mądra. Aż zatarł ręce z zadowolenia.
Zaraz też ryknął na Knieźnieńskiego, swojego drugiego kancelistę, żeby co tchu nastawiał samowar.
– Już nastawiony! – burknął krnąbrny polaczek.
– Wasze błagorodie! – dopowiedział groźnie de Ville.
Knieźnieński, naturalnie syn jakiegoś powstańca czy konspiratora, łypnął na niego z niechęcią.
– Już nastawiony, wasze błagorodie – wypluł słowa.
– To nalej mi do szklanki! – odparł wesoło de Ville.
A sam poszedł do kantorka, żeby pomyśleć. Jak to teraz rozegrać? Planował wkraść się w łaski głupiutkiej hrabianki, może nawet zostać jej cichym doradcą i powiernikiem. Podpowie, jak zaszantażować pięknego Borysa, żeby zmusić go do oświadczyn. Chyba wystarczy, by panna – w dowód wdzięczności – szepnęła komu trzeba słówko o zaległym awansie pana de Ville’a?
Zaraz jednak posmutniał. Bo ile będzie tego awansu? O jedną rangę? O dwie? Wciąż mało! A Anastazja prędko zapomni dobrodzieja – takie już są te zepsute arystokratki. Zwłaszcza te brzydkie. Jasne, dobre i to, ale… Nagle poraziła go pewna myśl. Koncept. Idea. Ale nie! To zupełne szaleństwo. To się nie może udać! Za coś takiego mógłby nie tylko stracić urząd i na kopniakach wylecieć z poczty, ale i stanąć na szafocie. Lecz gdyby… Na miły Bóg! To by dopiero było coś! Nareszcie odmiana losu, godność, honory, pieniądze… Tylko jak rzecz przeprowadzić, żeby nie stracić głowy? I to w jak najbardziej dosłownym znaczeniu?
Dumał i myślał aż do obiadu, który o pierwszej postawił przed nim wciąż nadąsany Knieźnieński. Zabielana zupa trochę przestygła, bliny za to były przepyszne. Zjadł, otarł cienkiego jak szpicruta wąsa, strzelił kielicha i postanowił:
– Zrobię to! Wóz albo przewóz!
A potem wziął się do roboty. Najpierw, cienkim ołówkiem, przekopiował na świeży arkusz cały list od Sołżenicyna. Trzeba go nieco przerobić, byle nie za bardzo, żeby nie dało się poznać. Ale z drugiej strony wystarczająco wzmocnić przekaz, żeby nawet idiotka zrozumiała intencję piszącego.
Następnie, przy drugim i trzecim kieliszku oraz dwóch szklankach herbaty, Stanisław ćwiczył i trenował charakter pisma panicza Sołżenicyna.
Koło trzeciej po południu, kiedy za oknem zapadał zmrok, a temperatura leciała na łeb na szyję, zapalił lampę naftową i zabrał się do roboty, starając się jak najmniej ingerować w oryginał. Bo, jak wiadomo, najlepsze kłamstwo składa się głównie z prawdy. A więc:
Szanowna Anastazjo!
Wciąż czuję zażenowanie incydentami, które stały się udziałem naszych głodnych ciał, kiedy gościłaś w Petersburgu ubiegłej jesieni. Te wspomnienia są dla mnie jak pokuta. Niosą wyrzut sumienia w nabrzmiewające czernią chmur zimowe dni. Powracam do nich myślami jak najrzadziej, gdyż czuję szczery żal, że daliśmy się ponieść zwierzęcym emocjom. Na szczęście te już dawno przebrzmiały w moim sercu. Wciąż Cię szanuję niczym siostrę, ale nie tęsknię rozdzierająco, przyznaję to szczerze!
Pytasz, kiedy przyjadę i klęknę przed Twoim Ojcem. Szanowna, zapewniam, że o niczym takim mowy być nie może! Zresztą w Petersburgu ciągle zatrzymują mnie obowiązki wobec miłościwie nam panującego cara Aleksandra III. A Imperatorowi, jak dobrze wiesz, się nie odmawia! Nie przybędę więc, wybij to sobie z głowy. Nie czekaj na mnie, Anastazjo!
Z wyrazami uszanowania
Borys
De Ville skończył kaligrafować, kiedy na niebie od dawna jarzyły się gwiazdy, a pocztę należało zamykać. Nie ufając Knieźnieńskiemu, posłał po Nowakowa. I zlecił mu, by rozkazał furmanom zaprzęgać.
– Gdzie wasze błagorodie chce jechać nocą?! – przeraził się kancelista. – Mróz sięga czterdziestu stopni!
* * *
Dawno już nie powoził, więc mocno się naszarpał lejcami i nastrzelał batem, by zmusić dwa pocztowe siwki do galopu przez zaśnieżone pola. Droga do majątku Michajłowiewa praktycznie nie była przetarta, kilka razy myślał, że ugrzęźnie w puchu i wraz z końmi padnie ofiarą watahy wilków. Przeważnie jednak jechało mu się nieźle, mógł więc nawet podziwiać zalane srebrzystą księżycową posoką zaspy i śnieżne wydmy. Kiedy wyjechał z Omska, minął tylko kilkanaście chałup, zresztą zasypanych niemal po kominy. Nigdzie żywego ducha, w dali pęczniał czarną krechą głęboki las, z którego dobiegały zawodzenia basiora i wadery. Wzdrygnął się. Polska zima też była sroga. Ale w Europie zawsze, prędzej czy później, wędrowiec trafiał na jakąś wioskę, karczmę, dwór. A tu? Pustka smagana mrozem. Bezkresna dzicz ściśnięta kajdanami lodu. Mieszkał na Syberii już tyle lat, a ta kraina wciąż przytłaczała go swoim ogromem.