Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima. Zbigniew Zborowski

Читать онлайн.
Название Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima
Автор произведения Zbigniew Zborowski
Жанр Сказки
Серия
Издательство Сказки
Год выпуска 0
isbn 9788381436175



Скачать книгу

kwitnąco. Może więc jakaś perfuma? Lub olejek różany albo z eukaliptusa na poprawę wigoru cery? Lub nasza absolutna nowość, preparat z białego oleju skalnego, czyli destylat ropy naftowej, na włosy?

      – Obawiam się, że nie przyszłam po zakupy – przyznała Oleńka, spuszczając wzrok. – Moja siostra chciała obejrzeć wynalazek pana Łukasiewicza. – Wskazała na Laurę i zapatrzonego w nią Rómla. – A tak w ogóle to nazywam się Aleksandra Zaporewicz.

      – Ach, lampa… Tak, oczywiście. Szczycimy się tym, że pan Ignacy pobierał tutaj nauki, będąc, podobnie jak pan Rómel, pomocnikiem aptekarza.

      Ostatnie słowa powiedział na tyle głośno, że wciąż tkwiący w witrynie chłopak gwałtownie się wyprostował, lekko pobladł i czym prędzej podszedł do szefa.

      – Właśnie objaśniałem klientce, ee…

      – Dobrze, już dobrze – westchnął dobrotliwie pan Karol. – Póki nie ma innych gości, możesz dalej popisywać się lampą. A ja w tym czasie oprowadzę pannę – spojrzał wesoło na Oleńkę, nie wydając się ani trochę rozczarowany faktem, że dziewczyny nie zamierzają nic kupić – po naszych, że tak powiem, włościach. Coś mi się zdaje, proszę wybaczyć nieskromność, że asortyment apteki zrobił na pannie niejakie wrażenie.

      Ze wspomnień wyrwało ją skrzypnięcie drzwi pokoju jadalnego. Szybko obróciła głowę i z rozczarowaniem odnotowała, że w progu nie stoi pan Dzieduszycki, lecz jego lokaj.

      – Pan hrabia kazał przeprosić, ale zatrzymały go pilne sprawy – wyrecytował służący. – Zjawi się niebawem. A tymczasem… czego pani sobie życzy? Herbaty? Lemoniady? Może kawy?

      Uprzejmie odmówiła. Już w tej chwili chciało jej się do toalety, co będzie, jeśli Dzieduszycki każe jej czekać kolejny kwadrans? Jakoś wytrzyma, ale gdyby napiła się czegoś, mogłaby w samym środku tak ważnej dla niej rozmowy zacząć rozglądać się za potrzebą.

      Miała ochotę wstać, podejść do okna i wyjrzeć na górujące nad miastem Wysoki Zamek oraz Kopiec Unii Lubelskiej. Wzniesienia zieleniły się, kwitły, świergoliły głosami ptaków. Wiosna. We Lwowie może nie tak piękna jak na Wileńszczyźnie, lecz i tak pełna uroku. Oleńka pozostała jednak w wystudiowanej pozie, nie ruszając się z krzesła. Nie chciała, żeby hrabia Dzieduszycki uznał ją za dzierlatkę pląsającą po jego salonie od okna do okna. No i miała na sobie ciasno zasznurowany gorset, który utrudniał jej oddychanie. Troszkę się obawiała, że gdy wstanie, zrobi się jej słabo. Musiała przekonać hrabiego, że mimo dwudziestu trzech lat, a więc wciąż jeszcze dość młodego wieku, jest osobą godną zaufania. Dla zabicia czasu, żeby nie odliczać każdej minuty spóźnienia pana domu, znowu wróciła do wspomnień.

      Kto by pomyślał, że tamta wizyta w aptece pana Piotra Mikolascha i jego sympatycznego syna Karola przyniesie im tak długo wyczekiwaną odmianę losu?

      Zaczęło się od tego, że oprowadzając ją po aptece, pan Karol wspomniał, że szuka osoby do sprzątania. Ale nie może to być byle wiejska dziewucha.

      – Ogarnąć trzeba nie tylko szklane gabloty, ale i laboratorium – tłumaczył wtedy. – Należy uważać, aby nie potłuc retort, probówek i baniaków, ale też nie rozlać nafty, nie wysypać wyrabianych tam tabletek, nie zanieczyścić destylatów. A jeszcze osoba ta powinna umieć parzyć kawę i podawać gościom, bo zgodnie z najnowszą wiedeńską modą do aptek wstawia się teraz stoliki i serwuje ciastka, napoje oraz wzmacniające nalewki.

      W jednej chwili zrozumiała, że nadarza się szansa.

      – Może ja bym się nadała?

      Pan Mikolasch aż się zatrzymał w pół kroku. Wspinali się akurat na antresolę, więc idąca za nim Oleńka omal nie zaryła nosem o dół jego fraka.

      – Ależ panienka jest szlachcianką! Co na to powiedziałby ojciec panny! – Wydawał się autentycznie zaskoczony.

      – Potraktowałby to jako lekcję samodzielności – odparła i dodała cichszym głosem: – Gdyby żył.

      Pan Karol, o czym później wielokrotnie się przekonała, był człowiekiem inteligentnym, a do tego subtelnym. Natychmiast musiał odgadnąć, w jak rozpaczliwym położeniu znajdują się Zaporewiczanki. Ale słowem tego nie skomentował. Wyraził zgodę – na próbę – i od najbliższego poniedziałku – mimo protestów matki, która na wieść o posadzie najstarszej córki omal trupem nie padła – co dzień biegła z Kurkowej 17 na Kopernika 1.

      Szybko przekonała do siebie Piotra Mikolascha. Poznała też niemal całą rodzinę swego prowizora: młodszego brata pana Karola, Juliusza, i jego dwie siostry. Nie spotkała jedynie najmłodszego Gustawa, który przebywał na studiach w Prusach. Zarówno senior rodu, pan Piotr, jak i jego starszy syn Karol, przejmujący powoli od sześćdziesięciopięcioletniego starca apteczny interes, byli pod wrażeniem energii i przedsiębiorczości nowej pracownicy. Oleńka nie tylko sprzątała. Nie tylko z uśmiechem na ustach serwowała gościom nalewki dla konkokcji i kawę na ożywienie humorów. Szybko zaczęła także pomagać w laboratorium. Pan Karol zlecał jej proste wprawdzie, ale jednak zarezerwowane dla aptekarskich praktykantów czynności. Pomagała mieszać maści i krople, fasowała tabletki, odmierzała parafinę, olej rycynowy, naftę. Pięknym charakterem pisma opisywała etykiety. Doszło nawet do tego, że w zastępstwie dość lekkomyślnego Rómla dodawała do odważonych już mieszanek pod przyszłe leki smalec, wosk, masło kakaowe lub kamfinę naftową i mieszała dokładnie, tak by uzyskać jednorodną i czystą substancję.

      No właśnie, Rómel. Pochłonięta pracą, która ją fascynowała, późno się spostrzegła, że młody Arkady i jej siostra Laura mają się ku sobie. A tak szczerze mówiąc, powagę ich uczucia zrozumiała dopiero, kiedy siostra ją spytała – niby teoretycznie – skąd można by wziąć nieco złota na obrączki, gdyby któraś z nich wychodziła za mąż.

      Oleńka najpierw zaniemówiła, a później klasnęła i skoczyła z radości. Jednej z jej młodszych sióstr oświadczył się kawaler! I to mimo braku posagu, pozycji towarzyskiej czy miejscowych koneksji! Niewiele myśląc, dała jej połówkę pięciorublowej monety otrzymanej kiedyś od Jana. Nie żeby się go w ten sposób wyrzekła. Myśl o nim wciąż wywoływała w niej wspomnienie żaru, który omal jej nie spopielił tamtej pamiętnej, sierpniowej nocy. Od tego czasu ciągle na niego czekała.

      Najpierw kierowało nią zakochanie, gorące, rozpalone od nowa w chwili, gdy poczuła na skórze jego pocałunki. Potem była tęsknota, czy może raczej już tylko nostalgia za utraconym światem, którego Janek był częścią. A ostatnio… poczucie obowiązku. Tak, pogodziła się z myślą, że przeznaczony jest jej los starej panny. Bo on przecież już z tej Syberii nie wróci. Mimo to wciąż czuła się (lub raczej chciała się czuć) jego narzeczoną. Dla Janka, żołnierza Świętej Sprawy (cokolwiek to właściwie znaczyło), była gotowa na to poświęcenie. Tylko czy to jeszcze jest miłość? Wolała tego nie roztrząsać. Co to zmieni? Tak czy inaczej, nawet jeśli miałby zdarzyć się cud i Młynarski wróciłby do niej z katorgi, do bycia razem nie potrzebowaliby głupiej połówki monety zdobytej w zwycięskiej bitwie o przegraną sprawę.

      Nieco gorzej było z panią Heleną. Ród Rómlów wywodził się niby ze szlachty, ale takiej o niezbyt starannie udokumentowanym rodowodzie. Istniały nawet podejrzenia, że to potomni niemieckich osadników! Jego rodzice żyli wprawdzie jak u Pana Boga za piecem w małym majątku w Tatarowie nad Prutem (po sąsiedzku posiadłość kupili Mikolaschowie i w ten sposób młody Arkady trafił do ich lwowskiej apteki), ale zamożni nie byli. Zwyczajna, szara szlachta zagrodowa. Sami, o zgrozo, uprawiali ziemię – korzystając jedynie z pomocy najmitów – ale gospodarowali dobrze i biedy nie klepali.

      Oleńka długo musiała matce tłumaczyć, że w ich obecnym położeniu nie wypada kręcić nosem, i wybłagała w końcu zgodę na ślub siostry.

      Uroczystość odbyła się na Wielkanoc tego roku w