Godzina zagubionych słów. Natasza Socha

Читать онлайн.
Название Godzina zagubionych słów
Автор произведения Natasza Socha
Жанр Короткие любовные романы
Серия
Издательство Короткие любовные романы
Год выпуска 0
isbn 9788308071953



Скачать книгу

linii we fragment uszkodzonej naczepy wjechał jadący w przeciwną stronę pociąg pasażerski. Stalowe belki wbijały się kolejno w czoło pociągu osobowego, powodując poważne zniszczenie czoła pierwszego wagonu. To prawdopodobnie tu znaleziono ofiary śmiertelne”. – Marcin zacisnął zęby i wyłączył radio.

      Dalej jechał już w ciszy.

      Joanna. Starsza o pięć lat, choć czasem wydawało mu się, że o pięćdziesiąt. Zawsze poważna, zawsze bardzo krytyczna wobec wszelkich przejawów humoru, zwłaszcza tego absurdalnego. Brała życie serio i nie lubiła się śmiać. Marcinowi czasem wydawało się, że ktoś ją podrzucił, że przybyła do nich z innej planety, na której śmiech był zabroniony. Rzadko bawili się razem, bo dla Joanny Marcin był po prostu głupkowaty i wszystko psuł. Tak jak wtedy, gdy zorganizowała profesjonalną zabawę w szpital. Była pielęgniarką i lekarzem w jednym, a on rannym w wypadku pacjentem. Miał leżeć z cierpiącą miną na łóżku, owinięty bandażem pokolorowanym pisakami na czerwono.

      – Ale mi się nie chce w ogóle nie ruszać. Czy mogę chociaż dostać kawałek czekolady? – pytał Marcin i bardzo nieprofesjonalnie wiercił się na łóżku, podczas gdy Joanna przygotowywała się właśnie do operacji.

      – Przestań! Znowu wszystko psujesz! Widziałeś kiedyś, żeby umierający pacjent dostawał czekoladę? – fuknęła na brata.

      – Ale ja wcale nie czuję się umierający – zaprotestował Marcin i nawet próbował zachichotać, ale natychmiast umilkł pod groźnym spojrzeniem siostry.

      – Uspokój się i leż nieruchomo. Będę musiała przyjrzeć się dokładnie twoim ciężkim ranom i kto wie, może nawet amputować ci nogę.

      Marcin podskoczył radośnie.

      – Co to amputować? Namalujesz na niej coś? Może smoka? Albo rycerza? Albo jedno i drugie, a ja to potem pokoloruję.

      Joanna tylko prychnęła.

      – Nie, głupolu. Amputować oznacza odciąć.

      – Auuuuu! – wrzasnął nagle Marcin i zerwał się ze szpitalnego łóżka. – Sama sobie obcinaj nogi. Ja idę do mamy na naleśniki. I powiem jej, że jesteś kopnięta.

      Oczywiście po tym wszystkim Joanna była na niego wściekle obrażona i nie chciała się z nim bawić przez kilka dni, choć obiecał, że może mu nawet uciąć oboje uszu, bo wtedy będzie mógł udawać, że nic nie słyszy, zwłaszcza gdy mama poprosi go, żeby posprzątał pokój.

      Z czasem bawili się jednak coraz rzadziej. W końcu Marcin doszedł do wniosku, że tak naprawdę nie ma siostry, tylko nastoletnie „coś”, co z nimi mieszka i nie ma ani krzty poczucia humoru. Zamyka się w pokoju, nosi czarne ciuchy i nigdy nie jest zapraszane na żadne urodziny. Dziwadło.

      Zaparkował pod domem matki i wziął głęboki oddech.

      Czy Joanna naprawdę zawsze była taka poważna? Naburmuszona? Wspomnienia zaczęły wyświetlać się w jego głowie niczym kolorowe slajdy, które kiedyś razem oglądali. Jedne były chaotyczne, drugie poszarpane, a niektóre po prostu niedokończone. Ale pojawiał się w nich również śmiech i pewien rodzaj czułości, o którym dawno już zapomniał. A potem znowu widział zamknięte drzwi od pokoju i chłodne spojrzenie swojej siostry.

      – Aśka, coś ty najlepszego zrobiła? – zapytał jeszcze i wyszedł na klatkę schodową.

      Jak zwykle pachniało tu mokrymi liśćmi. Marcin nawet lubił ten zapach. Przypominał mu dzieciństwo.

      Na początku nie dowierzał. To był jakiś rodzaj wyparcia, które nawet spełniało swoją funkcję. Marcin wbił sobie do głowy, że Joanna wyjechała dużo dalej niż do Danii, a ponieważ i tak rzadko się z nimi kontaktowała, to w zasadzie niewiele się zmieniło. Poza tym nie był na pogrzebie.

      – Jak to? Nie jesteśmy zaproszeni?

      Po tym co usłyszał od prawnika Joanny, Marcin odruchowo zerknął na wyświetlacz telefonu, jakby chciał się upewnić, czy rozmawia z żywą osobą, czy może padł ofiarą złośliwego bota.

      – Nie wiedziałem, że na pogrzeb wymagane jest zaproszenie. Rozumiem, że jedynie król Danii dostąpił tego zaszczytu? – spytał jeszcze złośliwie, choć prawnik po prostu uprzejmie przekazywał informację.

      Matka przysłuchiwała się tej rozmowie i tylko patrzyła na Marcina pytająco. Kiedy skończył, bezradnie rozłożył ręce.

      – Podobno już dawno zastrzegli sobie, że gdyby którekolwiek z nich umarło, nie chcą robić z pogrzebu widowiska.

      – Nie wolno nam tam jechać?

      – Nie mamy po co. Pogrzeb już się odbył.

      Matka wzięła głęboki oddech i usiadła na krześle.

      – Jak to? Kiedy?

      – Przedwczoraj. Cała Aśka. Jak zwykle postawiła na swoim. Nigdy nie lubiła ludzi, więc pewnie doszła do wniosku, że na własnym pogrzebie tylko by ją drażnili.

      – Ale przecież my jesteśmy rodziną.

      Marcin zagryzł wargę.

      – Najwyraźniej nie jesteśmy z tego powodu uprzywilejowani. Mamo, spokojnie. Pojedziemy tam kiedyś, pójdziemy na cmentarz i wygarniemy jej, co o tym wszystkim myślimy, okej? – Puścił do matki oko, starając się nieco rozładować atmosferę.

      Ale i tak zrobiło mu się po prostu przykro.

      Po kilku miesiącach ni stąd, ni zowąd pojawiła się w nim złość. Czuł gniew, a nawet wściekłość, że Joanna tak po prostu się od niego odcięła. I że nigdy nie odpisała na kartki, które czasem wysyłał na jej urodziny i Boże Narodzenie. Może dlatego, że nie były wystarczająco poważne? Że nie pasowały do jej wizji tradycyjnych życzeń, którą akceptowała?

      Kiedyś na urodziny napisał jej, że jest stara jak Niagara, ale równie zachwycająca. Z kolei na Boże Narodzenie wymyślił wierszyk, który wydawał mu się wyjątkowo zabawny:

      Zdrowia, szczęścia, pomyślności!

      Nie połykaj z karpia ości.

      Możliwe jednak, że Joanna uznała to za klasyczny przejaw idiotycznego poczucia humoru i zdecydowała, że nie będzie odpowiadać na takie absurdy. Więc on też w końcu przestał. Pisała tylko listy do matki, trzy razy w roku – ostatni zawsze w grudniu, w którym zachwalała duńskie Boże Narodzenie. Marcin próbował nie ziewać, kiedy mama czytała list na głos, ale gdy kiedyś już na drugiej stronie sama prawie przysnęła, wyjął jej kartkę z rąk i zaczął deklamować niskim, poważnym głosem:

      – „Łosoś i śledź przyrządzone na wiele różnych sposobów, krewetki, homary, kraby, filety z gładzicy w sosie, smażone kiełbaski, czyli medisterpølse, oraz klopsiki frikadeller z czerwoną kapustą i buraczkami”. Jezus Maria, ile razy można o tym czytać, poza tym kto normalny je klopsiki w Wigilię, a potem jeszcze polędwicę wieprzową z łagodną cebulą, czarny pudding z syropem, pasztet z wątróbek z boczkiem i pieczarkami… A gdzie po prostu pierogi, barszcz i makowiec? Gdzie skromna kapusta z grzybami?

      Mama chichotała, ukradkiem ocierając łzy, a Marcin udawał, że ledwo oddycha z przejedzenia i jego brzuch pęcznieje coraz bardziej.

      – A na koniec ryż z sosem wiśniowym. Alleluja! A nie, zaraz, chwila, to nie te święta. To w takim razie lulajże, Jezuniu, obżarty jak turecki pasza.

      – Marcin, przestań już, bo będę musiała cię skarcić. – Mama śmiała się i groziła mu palcem. – I za karę dostaniesz klopsiki na wigilię.

      A jednak pewnego dnia zabolało go, że Joanna nie przyśle więcej takiego listu, nie opisze po raz kolejny tych wszystkich potraw, nie zanudzi ich duńskimi zwyczajami i nigdy już od niej niczego nie usłyszą. Raz nawet udało mu się z nią porozmawiać, jednak Joanna