Otwarte drzwi. Marta Maciaszek

Читать онлайн.
Название Otwarte drzwi
Автор произведения Marta Maciaszek
Жанр Крутой детектив
Серия
Издательство Крутой детектив
Год выпуска 0
isbn 978-83-8147-802-1



Скачать книгу

Po prowadzących do jego wnętrza schodach wchodzili elegancko ubrani ludzie. Nieśli w dłoniach wiklinowe koszyczki, a ich zawartość przykryta była białymi serwetami. Ja też trzymałem koszyk. Mój nie był jednak przykryty i spuszczając wzrok, mogłem dostrzec w nim pomalowane na czerwono, zielono i żółto jajka, kawałek kiełbasy i chleba. W uszach zadźwięczał mi kościelny dzwon i…

      Pod palcami czułem chłód ściany złożonej z krzywych rzędów czerwonych cegieł. Przesuwając dłoń nieco w dół nad stojącym łóżkiem, wyczułem jakieś wgłębienia. Spuściłem wzrok i zacząłem czytać w myślach wyryte tam słowa: „Na końcu każdej ciemności znajdziesz jakiś blask”, a kiedy odwróciłem głowę na ścianę umiejscowioną za mną, zobaczyłem Emilie. Miała na sobie różową sukienkę, a jej włosy przyozdobione były dużymi kokardami. Wyczuwając za mną krawędź łóżka, spocząłem na nim. Słysząc toczące się obok mnie przyciszone rozmowy, spojrzałem na otwarte drzwi i zobaczyłem znaną mi dobrze twarz Rafa.

      Po chwili, zamiast siedzieć na więziennym łóżku, znowu byłem z Emilie w domu. Był wieczór. Za oknem panował mrok. Ustawiona na podłodze lampa dawała niewielki blask. Obejmowałem Emilie ramieniem. Miała na sobie sukienkę w kratę zapinaną na guziki i wykończoną przy szyi okrągłym kołnierzykiem. Milczeliśmy. Kiedy zerknąłem na nią kątem oka, miała szeroko otwarte oczy i usta. Miałem wrażenie, że przestała oddychać. Po chwili zwróciła twarz do mnie i szeroko się uśmiechnęła. To nie był dobrze mi znany, szczery uśmiech. Miał w sobie jakąś dziwną gorycz.

      Czułem w ustach smak kawy. Słodka wanilia rozlewała się po moich zębach i języku, powolnie trafiając do przełyku. Starałem się trzymać ją w ustach jak najdłużej, aby wydobyć wszystkie walory. Kiedy odstawiłem wysoką szklankę, zobaczyłem, że siedzę przy stoliku ustawionym przy szybie w małym barze. Naprzeciwko mnie swoją kawą delektowała się jakaś kobieta. Nie znałem jej. Miała włosy zakręcone w duże loki i mocno umalowane na brązowo oczy. Uśmiechała się do mnie. Automatycznie lekko poruszyłem ustami, unosząc ich kąciki.

      – Pyszna, prawda? – zapytała. – Jestem miłośniczką kawy – dodała.

      – Tak – odpowiedziałem i wziąłem głęboki wdech, podnosząc ponownie szklankę wypełnioną aromatyczną kawą.

      Siedziałem na trawie na drewnianym stołeczku. Czułem w nozdrzach silny zapach farby, którą malowałem szczeble od płotu otaczającego biały dom. Słyszałem płacz dziecka zmieszany z głośnym hukiem silnika samochodowego. Zdążyłem odwrócić głowę i zobaczyłem jadący z zawrotną prędkością po piaszczystej drodze samochód. Pędził wprost na mnie. Ostatnie, co widziałem, to zbliżające się do mnie oślepiające światła reflektorów.

      Leżałem na śniegu. Czułem, jak spadające z nieba płatki swoją chłodną wilgocią dotykają mojej zmarzniętej twarzy. Otworzyłem usta, chcąc, aby kilka z nich roztopiło się na moim gorącym języku, i wtedy usłyszałem głos Emilie. Miała na sobie dobrze mi znaną czapkę otoczoną futrem.

      – Już masz dość? – zapytała i usiadła okrakiem na mnie. – Ja jeszcze nie! – krzyknęła i wstała. Kiedy odwróciłem głowę, zobaczyłem ją biegnącą pod górkę i ciągnącą za sobą drewniane sanki.

      – Poczekaj! Emilie, poczekaj!

      – Marceli? Marceli, na co mam poczekać? Zamiast gadać od rzeczy, poczęstowałbyś ciocię kompocikiem ze śliwek. Zatkała się biedna tym gumowym ciastem.

      – Nie, nie. Ciasto bardzo pyszne, ba, rewelacyjne. – Usłyszałem i otworzyłem oczy.

      Zobaczyłem pochylającą się nade mną różową twarz Emilie. Siedziałem oparty na kanapie w swoim domu. Do moich uszu docierały ściszone rozmowy płynące z odbiornika telewizyjnego.

      – Serial się skończył? – zapytałem w lekkiej dezorientacji. Spojrzałem na swoje nogi. Nie miałem na nich długich, gumowych butów rybackich. Przesunąłem wzrok na Emilie. Futrzana czapka musiała wisieć w przedpokoju, bo nie przykrywała jej głowy, na ekranie telewizora jakiś nieogolony mężczyzna mieszał coś w srebrnym garnku, szczerząc się przy tym i ukazując nienaturalnie białe zęby. Znowu zamknąłem oczy i… nie pamiętam, kiedy zostałem sam i czy ciocia Klementyna spróbowała kompotu ze śliwek.

      Zima w Londynie w niczym nie przypominała tej, którą pamiętam z dzieciństwa w Polsce. Zamiast padającego wciąż śniegu otulającego dachy domów, ulice i drzewa, cały czas jest deszczowo. Zamiast mrozu szczypiącego w nos i policzki, po którym drętwieją dłonie i zaczyna mówić się wolniej spierzchniętymi ustami, jest wdzierająca się do wnętrza przez wszystkie pory na skórze wilgoć. Ilość zim, kiedy w Anglii spadł śnieg i szedłem z ojcem odgarniać go z podjazdów, mogłem policzyć na palcach jednej ręki. Tego roku nie spadł nawet jeden zimny płatek. Po polskiej zimie zawsze wyczekiwałem upalnego lata, podczas gdy mieszkając w Anglii, wyglądałem dnia, kiedy deszcz będzie mniejszy i przez zachmurzone mleczne niebo przebije się choć jeden promień słońca. Kiedy więc po mokrej londyńskiej zimie nadeszła wiosna, coraz więcej słońca rozpieszczało nasze policzki i można było usłyszeć jeszcze leniwy, ale już przyjemny dla ucha śpiew ptaków, tak wiele radości i energii odnalazłem w sobie, jakbym obudził się z zimowego snu. Z czasem zapomniałem o kilkumiesięcznym deszczu, śmiejącym się ze mnie roznoszącego gazety, o wywołującej dreszcze, przeszywającej wilgoci i pochmurnych dniach, kiedy zmrok zapadał zdecydowanie za wcześnie. Kilka następnych miesięcy spędzonych z Emilie było snem, z którego nie chciałem się nigdy obudzić. Czułem, że to lato będzie inne od poprzedniego. Czułem, że po wyjątkowym lecie przyjdzie niezwykła zima. Nie wiedziałem wówczas, jak bardzo będę miał rację.

      – Jesteś pewna, że mam tam z tobą iść? – zapytałem, wchodząc z Emilie do zatłoczonego pubu w centrum Londynu.

      – O, tam! – krzyknęła, ignorując moje pytanie.

      Szła przede mną, przeciskając się przez stojących na środku ludzi z kuflami piwa w dłoniach. Niektórzy trzymali szerokie i niskie szklanki z trunkiem koloru pomarańczowego albo czerwonego. Zapewne pili mocniejsze alkohole wymieszane ze schłodzonymi sokami. Emilie, co chwilę przepraszając, kierowała się w głąb sali. Miała na sobie spodnie z wysokim stanem z kieszeniami po bokach i zwiewną bluzkę z odkrytymi plecami. Kiedy się poruszała, tył jej biustonosza wyłaniał się i chował pod tkaninę.

      – Cześć – krzyknęła, gdy stanęła przy małej ławie otoczonej kanapami, na których siedzieli jej przyjaciele.

      – No nareszcie. – Jakaś dziewczyna zaśmiała się i wstając, zaczęła iść w naszą stronę.

      – To jest Marceli – Emilie mnie przedstawiła, a ja wyciągnąłem dłoń w stronę jej koleżanki.

      – Marsel – powiedziała dziewczyna z francuskim akcentem i zapytała po angielsku: – Jesteś Francuzem?

      – Polakiem – odpowiedziałem.

      – No tak. Francuzi są mało… no… przystojni, jak mogłabym się tak pomylić? – Zachichotała, patrząc na Emilie. – Luiza.

      Kiedy przyjaciele Emilie zrobili nam miejsce przy ławie i ktoś postawił przed nami zielony alkohol w kieliszkach, jakiś chłopak wstał i zaczął mówić:

      – Moi drodzy, zapewne wszyscy wiedzą, dlaczego się tutaj dziś spotkaliśmy.

      – On nie powinien gadać – rzuciła Luiza do mojego ucha. – Jak do seksu też się tak zabiera jak do przemówień, to kobieta musi dłuuugo czekać, aż jej stanik rozepnie. – Zaśmiała się. – Do rzeczy! – krzyknęła w stronę przemawiającego.

      – Nie tak dawno skończyliśmy jeden spektakl. Dobrze było, co? – Niektórzy przytaknęli głowami. – To teraz znowu zacznie się harówa, bo podpisaliśmy kontrakt na wystawienie Makbeta