Otwarte drzwi. Marta Maciaszek

Читать онлайн.
Название Otwarte drzwi
Автор произведения Marta Maciaszek
Жанр Крутой детектив
Серия
Издательство Крутой детектив
Год выпуска 0
isbn 978-83-8147-802-1



Скачать книгу

o dwa pola wyżej.

      – Dobre. Podoba mi się ta gra. Teraz ty.

      – Cztery i ja przesuwam się do łódki, a teraz przez rzekę. I co, cwaniaro?

      – To niesprawiedliwe. Dawaj kostkę.

      – Sześć. Jeden, dwa, trzy, pięć. O, tu. I co?

      – Najlepsze pole. – Wzbudziłem uśmiech na twarzy Emilie. – Masz stanąć na jednej nodze, zamknąć oczy, złapać się za nos i wytrzymać tak dziesięć sekund.

      – Kpina! – krzyknęła Emilie.

      – Naprzód, młoda damo.

      Emilie stanęła przede mną i uginając lewą nogę, uniosła ją w powietrze, chwyciła się czubka nosa i podparła się ręką krzesła. Potem zamknęła oczy, a ja zacząłem liczyć.

      – Osiem… Nie opuszczaj nogi, bo zacznę liczyć od nowa.

      – Zamknij się.

      – Nie, nie, młoda damo. Przytrzymywałaś się krzesła, ty mała oszustko. Myślałaś, że nie zobaczę? Nie liczy się. Nie liczy się. Od nowa. Noga do góry.

      – Co? To jest głupia gra.

      – Gra jest mądra. Nawet nie wiesz, jak uroczo wyglądałaś w takiej pozycji.

      – Zamknij się.

      – Dobra. Zadanie zaliczone. Teraz ja – powiedziałem i rzuciłem kostką. – Dwa. O, i teraz idę dwa dodatkowe pola do przodu, bo liczy się podwójnie.

      – Zaraz cię dogonię. A w ogóle to na czym polega ta gra? Na wykonywaniu tych durnych zadań?

      – Na dojściu do mety. I ja tam będę pierwszy, bo coś nie masz dziś szczęścia. – Zaśmiałem się, patrząc, jak Emilie miesza w zamkniętej dłoni kostkę, licząc na to, że wyrzuci odpowiednią ilość, aby mnie prześcignąć i nie upolować jakiegoś głupiego zadania.

      – Gdzie ta meta? – zapytała, zanim jej kostka spadła na planszę.

      – O, tu. Ten mały domek.

      – Cztery.

      – Nic się nie dzieje. Pięć. Raz, dwa, cztery, o, tu. – Zaśmiałem się, widząc, gdzie postawiłem swój pionek. – Wracasz dwa pola do tyłu.

      – Ty mnie kantujesz! – krzyknęła Emilie.

      – Czekaj, tu jest zadanie. Masz przybrać pozycję żaby i przez dziesięć sekund rechotać.

      – Ty sobie ze mnie kpisz? – syknęła Emilie. – Może ty będziesz żabą, co?

      – Czyj jest ten pionek? Mój czy twój?

      Emilie z zaciśniętymi zębami podniosła się z podłogi i ukucnęła przede mną z dłońmi wyciągniętymi do przodu. Wyglądała jak rasowa żaba. Po chwili zaczęła wydawać z siebie dźwięki w niczym nieprzypominające rechotania, lecz tak bardzo mnie rozbawiały, że nawet jak minęło dziesięć sekund, to nie miałem ochoty jej przerwać. Patrząc jednak na minę Emilie, stwierdziłem, że jeśli za chwilę tego nie zrobię, mogę ponieść tego okrutne konsekwencje.

      – Emilie, jesteś najlepszą żabą na świecie. Jesteś nawet lepszą żabą od prawdziwej żaby.

      – Zamknij się, zaraz ci dokopię.

      – Sześć. Wygrałem. Może następnym razem będziesz miała więcej szczęścia – powiedziałem i przesunąłem pionkiem po polach, zatrzymując go na białym domku. – Niestety z przykrością muszę stwierdzić, że w gry planszowe jesteś kiepska. Niemniej jednak możemy uścisnąć sobie dłonie na znak sprawiedliwej rozgrywki. – Wyciągnąłem dłoń w stronę Emilie, a kiedy ona zbliżała swoją, zobaczyłem jej spuszczone brwi i zmarszczony nos.

      – Następnym razem cię zmiażdżę. Będziesz skakał na jednej nodze wokoło domu albo galopował jak rasowy rumak i rżał tak głośno, że wszyscy sąsiedzi cię usłyszą. Ty oszuście.

      Kiedy chciałem jej rzucić jakąś inteligentną ripostę wypełnioną niewielką złośliwością i humorem, ona zakryła moje usta dłonią. Zbliżyła do mnie twarz i przesuwając dłoń na włosy, zbliżyła swoje usta do moich. Dziecinnie dojrzały. Słodko-smaczny. Śliwkowo-makowy. Ciepło wilgotny. Aromatyczny i pachnący. Delikatnie namiętny. Pierwszy pocałunek.

      – Tak, tak.

      Choć nie należałem do osób nieśmiałych, nie wiedziałem, co powiedzieć. Wciąż czując na ustach słodki smak Emilie, nie potrafiłem skupić myśli i odnaleźć słów.

      – Gdybym wygrałaaa… – zaczęła Emilie.

      – To? – chciałem ją pospieszyć.

      – Ale nieee wygrałam – drwiła ze mnie.

      – Gdybyś wygrałaaa – wtórowałem jej.

      – Żałuj. Może następnym razem. – Uśmiechnęła się.

      W ostatniej chwili złapałem róg jej spódnicy i pociągnąłem do siebie. Kiedy ponownie znalazła się obok mnie na podłodze, powiedziałem:

      – Nigdy nie wygrasz, bo ja jestem lepszy. Gra polega na tym, aby mieć szczęście i obserwować przeciwnika. Patrzyłaś za każdym razem, jak liczyłem pola? Jesteś pewna…

      – Ty podły oszuście. Jak mogłeś? – krzyczała Emilie, starając się nie zdradzić, że ma ochotę się uśmiechnąć. I pewnie usłyszałbym jeszcze więcej epitetów pod swoim adresem, gdybym nie złapał jej za ramiona i nie przyciągnął do siebie.

      – Zamknij się – powiedziałem i zakryłem jej usta swoimi.

      – Przepraszam, że plunęłam na ciebie tym wstrętnym kompotem – rzuciła Emilie, stojąc ubrana w przedpokoju.

      – Nic się nie stało. – Spojrzałem na poplamioną koszulę, którą wciąż miałem na sobie. – Ja też go nie cierpię.

      – Ty wstrętna świnio! – krzyknęła i uniosła ręce z zaciśniętymi dłońmi, jakby miała mnie za chwilę nimi okładać. Nim dosięgnął mnie pierwszy cios, chwyciłem je mocno w nadgarstkach i spojrzałem w jej oczy. Nie było w nich nawet odrobiny złości. Zbliżyłem usta do jej ust i zacząłem delikatnie całować. Poddała się. Znowu świat stanął w miejscu. Ja wraz z nim. Zatopiony w Emilie, czułem ją bardziej niż kiedykolwiek. Zatracony w Emilie, z każdą sekundą pragnąłem jej bardziej i bardziej. Całując Emilie, chciałem, by trwało to w nieskończoność, tak jak trwa świat. By nigdy się nie skończyło, jak nie skończy się świat. Zmrużyłem oczy. Pod powiekami zobaczyłem mieniące się różnymi kolorami lampki zawieszone na choince.

      – Ale tego, że nie przyniosłaś mi prezentu, to ci nie daruję – powiedziałem, odsuwając od niej swoje usta i puszczając dłonie.

      – Świnia – rzuciła Emilie i otworzyła drzwi.

      Grudniowy chłód wdarł się do środka.

      – Do zobaczenia jutro – rzuciła, gdy była już w ogródku.

      Przez całą drogę, którą miałem przemierzyć do Emilie i jej ojca, wypowiadałem słowa próśb. Nie nazywałem adresata, do którego były skierowane. Nie starałem się nazywać tego, co usiłowałem robić. Gdybym jednak miał napotkanej wówczas osobie odpowiedzieć, z kim i o czym rozmawiam, powiedziałbym, że modlę się do Boga. Nigdy nie zastanawiałem się, czy wiem o Jego istnieniu, czy wierzę w Jego moc, ale skoro tamtego wieczoru się do Niego modliłem, musiałem o Nim wiedzieć albo przynajmniej w Niego wierzyć. Modliłem się więc o jakiś cud, którego dzięki Niemu mógłbym doświadczyć. Wyobrażałem sobie, że ojciec Emilie, zanim przyszedłem, źle się poczuł i musiał jechać do szpitala. Marzyłem o tym, aby przyjął mnie z otwartymi rękami i zaprosił nie tylko na obiad, ale i do swojej rodziny. Chciałem, aby prawda,