Waligóra. Józef Ignacy Kraszewski

Читать онлайн.
Название Waligóra
Автор произведения Józef Ignacy Kraszewski
Жанр Зарубежная классика
Серия
Издательство Зарубежная классика
Год выпуска 0
isbn



Скачать книгу

i kłopotu nam naciągnęli.

      – Cóż znowu – krzyknął Hans – przecie tym co niosą życie w obronie wiary na pogan, nikt nie może niewinnej rozrywki zabronić. – Radbym widzieć Biskupa lub Opata coby mi śmiał…

      Starsi się rozśmieli.

      – Patrzcie go jaki pewny siebie, choć jeszcze krzyża nie nosi! – zawołał Otto, – a cóż to będzie gdy was do zakonu przyjmiemy!!

      – Więc choćby nam Krzyżakom – dodał Konrad – wolno było coś więcej, to nie wam którzy jeszcze niemi nie jesteście…

      – Dodaj stryju kochany – rzekł Gero, – że podobno oba nie będziemy niemi nigdy. Pójść z wami, zapolować na dzikich ludzi, zgoda, ale śluby składać na cały żywot…

      – Ten się szczególniej boi – zaśmiał się Otto, – żeby go nie minęła piękna pani i miękkie łóżko…

      – Jakby to Krzyżacy się ich wyrzekali! – mruknął Gero… – swoich nie mają, prawda – ale za to cudze na rycerzy słodko patrzą…

      Śmiano się i dowcipowano…

      Wśród gwarzenia młodzież potrafiła starym, którzy do kubków często zaglądali, wmówić że konie potrzebowały odpoczynku, a oni polowania. Czeladź, której się spieszyć nie chciało, przywołana na świadectwo, potwierdziła to że spoczynek był dla zmęczonych szkap zbawienny.

      Zatem rankiem pozwolono się Geronowi i Hansowi sposobić do łowów w lasach sąsiednich, o które nikt się nie troszczył czyje były, ani o pozwolenie na myślistwo. Rycerzom niemieckim zdawało się że na całym świecie wszystko im wolnem było…

      Otto von Saleiden, choć starszy od dwóch ochotników, dał się też skusić na łowy… Konrad tylko jako oddziałem dowodzący przy swych knechtach w namiocie pozostać postanowił i wypocząć do dalszej podróży…

      Tego dnia gdy Biskup bawił jeszcze na zamku w Białej Górze, Gero, Hans i Otto ruszali ze świtem w lasy, zabrawszy psy które mieli z sobą, i dwoje czeladzi.

      Nie znali wcale okolicy, lecz nawykli byli w podróżach kierować się po słońcu, drzewach i ścieżynach, nie obawiali się więc obłąkać, a nie myśleli zbyt głęboko w puszczę zachodzić.

      Mglisty ranek jesienny, wilgotny, psom i myśliwym sprzyjał… Zaledwie się puścili od skraju w gęstsze zarośle, gdy gończe ich zławiać poczęły i odzywać jakby już zwierza tropiły…

      Zagrzało to młodych myśliwców, którzy ochoczo za niemi podążali. Lecz las mało widać był spolowany, zwierza w nim się legło wiele, psy coraz to nowe trafiając ślady, to tu to ówdzie zrywały się i goniły. Sami łowcy widzieli w gęstwinach przemykające się sarny i pomniejszego zwierza, nie mogąc ani z łuku strzelić, ni inaczej go dosięgnąć. Choć się zrazu wszystko obiecywało najpomyślniej, ale zdawało urągać dwóm niedoświadczonym a gorącym chłopakom, z których starszy Otto się wyśmiewał, sam więcej świadkiem chcąc być niż współuczestnikiem zabawki.

      Szyderstwami jego pędzeni Geron i Hans coraz żywiej gnali za psy w las, starając się tylko aby razem trzymać i być sobie pomocą. Parę razy udało się im strzelić z ciężkich łuków, ale bełty poszły próżno lub utkwiły w drzewach…

      Cały tak czas do południa siebie męcząc i konie, postradawszy psy, które daleko się odbiły i ledwie niekiedy głos ich dochodził, nic nie wskórawszy, błąkali się po lesie, aż ostrożniejszy Otto, ciągle z nich szydząc, nakazał spocząć i sam legł – wołając aby na psy trąbili…

      Słońce się już w górę podniosłszy z obłoków wybiło, dzień stał prawie gorący, więc na pagórku wstrzymawszy się wszyscy, zabrali wytchnąć nieco i posilić.

      Oba młodzi przeklinali lasy tutejsze i zwierza, który jakby na szyderstwo pokazywał się gęsto, a pochwycić nie dawał.

      Trąbiono na psy, rozkładając zapasy wzięte z namiotu, z których głodny Otto najpierwszy skorzystał, bo Gero i Hans sprzeczali się nawzajem na siebie składając winę niepowodzenia…

      Powrócić do obozu z próżnemi rękami wstyd było, a choć Otto radził się już mieć do odwrotu, wyprosili mu się młodzi, by im szczęścia jeszcze próbować pozwolił… Psy też po jednemu, z językami powywieszanemi, zziajane powoli się ściągały… Jeden z czeladzi przybył także opowiadając iż stado dzikich świń napotkał, które musiało przylegnąć niedaleko w gęstwinie.

      Porwał się zaraz Hans, rzuciwszy jadło i Gerona z sobą ciągnąc, psy nawołując puścił z pachołkiem, który mu miał ukazać gdzie się z dzikami spotkał… Odbiegli nie wiele od tego miejsca, w którem Otto leżał jeszcze na murawie, gdy pod kłodą olbrzymią na pół przegniłą, nagle ruszyło się coś i dwa ogromne białe kły dzika zaświeciły. Psy już z obu stron starego odyńca chwytać próbowały, który z ciężkością zdawał się z pod kłody dobywać… Gero i Hans oba naprzód wypuściwszy strzały, które gdzieś w grzbiecie potwornej bestyi uwięzły, dobywszy mieczów śmiało z niemi rzucili się na dzika, ogarniającego się psom natrętnym.

      Hans przypadł pierwszy ku niemu, gdy dotąd, jak nieruchomy nieprzyjaciel, skoczył nagle na biegnącego i kłem nogę mu rozpłatawszy, obalił go na ziemię. Gero, który za nim pędził z podniesionem żelazem, nie miał czasu uskoczyć mu z drogi i cięty z kolei padł mając jeszcze tyle odwagi, że miecz cały dzikowi wraził w szyję. Z nim razem uchodził krwawiąc ranny, a psy szarpały go przytrzymując po drodze…

      W gąszcze się zaszywszy znikł im z oczów…

      Hans usiłował się podnieść nie czując zrazu by rana ciężką była, lecz zaledwie na rękach się sparł by podźwignąć, padł twarzą na ziemię i przytomność postradał, krew lała mu się z nogi strumieniem…

      Gero miał też nogę podciętą do kości na której ostry kieł się zatrzymał; rana jednak mniej była niebezpieczną czy on silniejszy, bo nie straciwszy zmysłów, miał czas trąbkę ująć i choć słabo odezwać się o ratunek… Krzyki które im obu w chwili gdy padali, mimowolnie się z piersi wyrwały, powołały ku nim Ottona i pachołków…

      Gdy Saleiden przybiegł na miejsce, przytomny jeszcze Gero wskazał mu nieopodal leżącego Hansa, który jak trup, nie dając znaku życia, wyciągnięty był na ziemi.

      – Macie wasze polowanie! – krzyknął gniewnie Krzyżak, opatrując Hansa, którego bladą głowę podniósł w rękach, patrząc na okrwawioną i rozpłataną nogę. Do rycerskiego rzemiosła należało wówczas umieć z ranami w pierwszej chwili radzić sobie, i Otto też złożywszy omdlałego na murawie, naprzód rzucił się nogę zawiązywać, aby upływ krwi powstrzymać. Gero choć osłabły toż samo już zabierał się czynić z raną swoją. – Czeladź też wróciła spiesząc na ratunek…

      Obwiązano Hansowi chustami straszne owo cięcie, na którego widok Otto głową potrząsając, ledwie nie zwątpił o jego życiu… Gero też ścisnął nogę swą, na którą jednak stąpić nie mógł… Cucono Hansa dającego jeszcze znaki życia, a tymczasem z porady Ottona, jeden z czeladzi siadł na koń aby jakiegoś szukać ratunku i przytułku…

      Do obozu, choćby się obu rannych dowieść udało, nie było tam co poczynać z niemi, a póki żywi nie godziło się ich opuścić.

      Otto klął zuchwałą i nieroztropną młodzież, która zamiast im być pomocą, stawała się ciężarem. Łajał Gerona który milczał, Hansowi zaś omdlenie powracające nie dołączało słyszeć ni rozumieć co się w koło niego działo.

      Tymczasem miało się już ku wieczorowi; a posłany chłopak