Trzej muszkieterowie. Александр Дюма

Читать онлайн.
Название Trzej muszkieterowie
Автор произведения Александр Дюма
Жанр Исторические приключения
Серия
Издательство Исторические приключения
Год выпуска 0
isbn



Скачать книгу

i bardzo zawadza, na honor, i przyznać muszę, żeś mi piekielnego narobił bólu, ale to mniejsza; lewej użyję ręki, jak zwykle to czynię w takich razach. Nie myśl wcale, abym ci ustępstwo robił, ja zarówno obydwiema władam rękami; to może być dla pana nawet niekorzystne, bo mańkut dla nieprzyzwyczajonych osób bywa niebezpieczny. Żałuję nawet, iż wcześniej nie uprzedziłem pana o tem.

      – Doprawdy – odrzekł z ukłonem d’Artagnan – jesteś pan tak rycersko grzeczny, iż nie wiem, jak mam ci być za to wdzięcznym.

      – Zawstydzasz mnie pan – odparł Athos z miną pańską – mówmy o czem innem, proszę, jeżeli ci się podoba. A! do licha, toś mi bólu narobił, aż pali mię to ramię.

      – Jeżeli pan pozwolisz… – nieśmiało zaczął d’Artagnan.

      – Co takiego?

      – Mam cudowny balsam na rany, balsam, od matki mojej pochodzący, którego na sobie już wypróbowałem.

      – Więc cóż?

      – Więc pewny jestem, iż za trzy dni najdalej byłbyś pan wyleczony zupełnie, a wtedy, panie, za honor sobie poczytam służyć ci w każdej chwili.

      D’Artagnan wypowiedział to z prostotą, czyniącą mu zaszczyt, bez ujmy dla jego odwagi.

      – Dalibóg – odrzekł Athos – podoba mi się ta propozycja, nie dlatego, abym ją miał przyjąć, lecz że o milę czuć ją szlachcicem. Tak przemawiali i postępowali owi dzielni rycerze z czasów Karola Wielkiego, których dzisiejsi za wzór brać sobie winni. Niestety, nie czasy to wielkiego monarchy, tylko kardynała, za trzy dni rozgłoszonoby już tajemnicę naszą, choćby najściślej była zachowana, wiedzianoby, mówię, że bić się zamierzamy i przeszkodzonoby temu. Lecz cóż to, czy już nie przyjdą, te włóczęgi?

      – Jeżeli panu pilno – odezwał się d’Artagnan z tą samą prostotą, z jaką proponował przed chwilą odłożenie na trzy dni pojedynku – jeżeli panu pilno i życzysz sobie załatwić się ze mną zaraz, nie krępuj się, proszę.

      – I to mi się bardzo podoba – rzekł Athos z wyrazem twarzy, okazującym zadowolenie – tak nie odzywa się półgłówek… tylko człowiek mężnego serca mówić tak tak potrafi. Przepadam za ludźmi takiego usposobienia, jak pańskie, i jeżeli nie pozabijamy się teraz, prawdziwą będę miał przyjemność rozmawiać z panem później. Zaczekajmy na panów tych, proszę, nie brak mi czasu, a przynajmniej wszystko odbędzie się prawidłowo. A! otóż i jeden z nich.

      W głębi ulicy Vaugirard ukazał się olbrzymi Porthos.

      – Jakto?… – zawołał d’Artagnan – Porthos jest świadkiem pana?

      – Tak. Czyś pan temu nie rad?

      – O! bynajmniej.

      – Ot jest i drugi.

      D’Artagnan obejrzał się i poznał Aramisa.

      – Jakto?… – z większem jeszcze wykrzyknął zdziwieniem – to drugim świadkiem jest Aramis?

      – A naturalnie, alboż kto kiedy widział, iżbyśmy razem nie byli? Athos, Porthos i Aramis, to trzej nierozłączni, jak nas nazywają wszędzie. Pan jednak, co przybywasz z Honolulu, czy z Kochinchiny…

      – Z Tarbes – poprawił go d’Artagnan.

      – Wolno panu nie znać tych szczegółów – dokończył Athos.

      – Na honor – odrzekł d’Artagnan – nazwano was znakomicie, moi panowie, i jeżeli przygoda moja nabędzie rozgłosu, przekona, że w związku waszym nie brak wam łączności.

      Porthos nadszedł tymczasem i ręką powitał Athosa; obejrzawszy się następnie na d’Artagnana, stanął zdziwiony.

      Dodajmy nawiasem, iż szarfę zmienił i był bez płaszcza.

      – A! co to takiego? – zapytał.

      – Z tym panem właśnie mam się potykać – rzekł Athos, wskazując z ukłonem d’Artagnana.

      – Ależ i ja biję się z nim – odparł Porthos.

      – I ja również z tym panem mam się pojedynkować – odezwał się Aramis, dochodząc do miejsca.

      – Lecz dopiero o drugiej – z zimną krwią zauważył d’Artagnan.

      – Ale o co się bijesz, Athosie? – zagadnął Aramis.

      – Na honor, nie wiem tak bardzo… w ramię mnie uraził; a ty Porthosie?

      – Biję się, bo się biję – czerwieniąc się, odparł Porthos.

      Baczny na wszystko Athos podchwycił uśmiech złośliwy na ustach gaskończyka.

      – Mieliśmy sprzeczkę o ubranie – wtrącił młodzieniec.

      – A ty, Aramisie? – pytał dalej Athos.

      – Ja, biję się o teologję – odrzekł Aramis, spoglądając prosząco na d’Artagnana, by zachował w tajemnicy powód pojedynku.

      Athos dostrzegł drugi uśmiech d’Artagnana.

      – Doprawdy?… – podchwycił Athos.

      – Tak, nie mogliśmy się zgodzić na pewien ustęp ze świętego Augustyna – odezwał się gaskończyk.

      – Widocznie, sztuka z niego nie głupia – mruknął Athos.

      – A teraz panowie, skoroście się zebrali – rzekł d’Artagnan – niech mi będzie wolno wytłumaczyć się wam.

      Na słowo wytłumaczyć chmura przesunęła po czole Athosa, uśmiech wzgardliwy po ustach Porthosa, a skinienie przeczące było odpowiedzią Aramisa.

      – Nie rozumiecie mnie, panowie – rzekł d’Artagnan, podnosząc głowę, a na oblicze jego padły promienie słoneczne, złocąc szlachetne i śmiałe jego rysy – pragnę się wytłumaczyć na wypadek, jeżeli nie będę w możności wszystkim trzem długu mego spłacić, pierwszemu bowiem panu Athosowi służy prawo zabicia mnie, a to odbiera dużo wartości zadaniu pana Porthosa, a twoje, panie Aramisie, nieledwie niweczy zupełnie. A teraz powtarzam, wybaczcie mi, panowie, ale to tylko jedynie, i baczność!

      Z temi słowy ruchem, najpyszniej rycerskim, d’Artagnan wydobył szpadę.

      Krew wrzątkiem uderzyła mu do głowy i w chwili tej rzuciłby się był na cały zastęp muszkieterów, z taką samą odwagą, jak na tych trzech obecnie.

      Było już trochę z południa. Słońce do zenitu dobiegało, a miejsce na pojedynek wybrane, wystawione zostało na palące jego promienie.

      – Piekielnie gorąco – rzekł Athos, dobywając szpady – nie chciałbym jednak zdejmować kaftana, gdyż czuję w tej chwili, iż rana mi się krwawi, a pragnę nie sprawić panu przykrości widokiem krwi nie twojem żelazem dobytej.

      – To prawda – odrzekł d’Artagnan – a czy dobyta byłaby przeze mnie, czy przez kogo innego, zawsze z żalem prawdziwym patrzeć będę na krew tak dzielnego szlachcica; i ja więc bić się będę w kaftanie.

      – Dalej, dalej – odezwał się Porthos – dosyć już tych grzeczności, pomyślcie, że czekamy na naszą kolej.

      – Sam za siebie mów, Porthosie, kiedy masz się tak grubijańsko odzywać – przerwał Aramis. – Co do mnie, słowa tych panów uważam za właściwe i godne takich szlachetnych, jak oni, ludzi.

      – Służę panu – odrzekł Athos, zasłaniając się szpadą.

      – Jestem na rozkazy – odparł d’Artagnan, krzyżując swoją.

      Zaledwie