Ludzie bezdomni, tom drugi. Stefan Żeromski

Читать онлайн.
Название Ludzie bezdomni, tom drugi
Автор произведения Stefan Żeromski
Жанр Повести
Серия
Издательство Повести
Год выпуска 0
isbn



Скачать книгу

przysłane „na gębę” zaproszenie pani dyrektorowej. Judym wiedział, że będą tam kontrolerowie20, toteż z umysłu21 wybadał starego Hipolita, kto właściwie to zaproszenie przysyła.

      – Pana dyrektora nie było od rana na górze – rzekł stary.

      – No, a kogóż tam dzisiaj będziecie podejmowali?

      – Tych ta panów z Warszawy, trzech, pana administratora i pana rządcę ze dwora.

      – Dobrze, przyjdę – rzekł Judym.

      Wiedział teraz, że zaproszenie wydane zostało rano, a teraz pani Laura wprowadzała je w życie, nic nie wiedząc o utarczce poobiedniej.

      Wieczorem, znalazłszy się w saloniku, przywitany został przez dyrektora w sposób jak tylko być może najuprzejmiejszy, otoczony grzeczną, miłą i jakby tkliwą atmosferą opieki.

      Czuł, jak mu trudno będzie przełamać tę sieć pajęczą, a jednak wiedział, że ją zerwać musi, musi… Wspomnienie odczytu warszawskiego było tak dławiące, że chwilami nie zdawał sobie sprawy, o czym to ma mówić…

      Jeszcze przed kolacją, kiedy zwyczajne kółko gości dopełniło trójcę przyjezdnych, Judym wmieszał się do rozmowy i zaczął w sposób kategoryczny wykładać teorię swego kanału. Dr Węglichowski cierpliwie słuchał przez czas pewien, a naraz, we właściwej chwili odtrącił tę kwestię zręcznym aforyzmem. Wprowadził na stół inną kwestię, mianowicie kosztorys nowej willi dochodowej dla chorych niezamożnych.

      Dyskusja zeszła na inne tory…

      Judym wiedział, że wystawi się niemal na śmieszność, jeżeli znowu zanuci jak maniak swoją piosenkę o dźwiganiu dna rzeki, a jednak zaczął:

      – Panowie pozwolą, że ja raz jeszcze wrócę do sprawy z rzeką.

      – Ależ prosimy, prosimy… – rzekł dr Węglichowski.

      Judym spojrzał na niego i zobaczył w tym wzroku błysk, który mógłby otruć człowieka.

      Zaczął się wykład ab ovo22, dowodzenia szczegółowe o ruchu kropli wodnej i sile jej spadku z rzeki do stawu, o rodzaju mgły zalegającej łąkę w sąsiedztwie wód…

      – Basenu niszczyć nie możemy – rzekł raptem Krzywosąd – gdyż na wiosnę w nim się utrzymuje nadmiar wody. Gdy przyjdą roztopy, wtedy pan doktór zobaczy, co to jest. Jeśli podnieść dno rzeki, to woda z brzegów wystąpi i zaleje park…

      – Łąkę, nie park – rzekł Judym.

      – Tak, łąkę, a na niej myśmy posadzili najpiękniejsze krzewy.

      – To i cóż z tego? Cóż kogo mogą obchodzić pańskie krzewy?

      – Jak to? – rzekł dr Węglichowski. – Ja koledze pokażę, ile te krzewy kosztowały! Posadziliśmy tam tuje, jesiony, najpiękniejsze sosny Weimutha, nawet platany, nic już nie mówiąc o tych ślicznych zagajnikach grabowych…

      – Panie dyrektorze, co obchodzi chorego, który tu przyjeżdża po zdrowie, zagajnik, a nawet tuja? Tam jest błoto! Łąka nasiąknięta jest zgniłą wodą, która stoi w nieruchomym kanale. Ten kanał trzeba zaraz zniszczyć, a łąkę przerżnąć kilkoma rowami. Osuszać, osuszać…

      – Osuszać… – śmiał się Krzywosąd.

      – Mnie się wydaje, że może pan doktór Judym ma rację – rzekł jeden z członków komisji. – Ktoś w rzeczy samej skarżył się przede mną na wilgoć w Cisach, na dziwne zimno, jakie tu panuje po zachodzie słońca. Na polach okolicznych, mówiła ta osoba, jeszcze ciepło, jeszcze żar idzie z ziemi, a nad stawami już tak chłodno, że kaszel drapie w gardle. Ja nie znam się na tym, ale skoro doktór Judym potwierdza… Nawet moja żona…

      – Ach, z tymi młodymi lekarzami! – zawołał na pół żartobliwie doktor Węglichowski. – Zdaje im się, że gdzie oni postawią nogę, tam z pewnością leży Ameryka, którą, rozumie się, należy co tchu odkryć. Przecie ja tu, moi panowie, siedzę zimą i latem, znam ten zakład i życzę mu dobrze… Jak sądzicie, czy mu życzę dobrze? Otóż tedy – cóż mi zależy na tym, żeby istniał jakiś kanał, który wilgoć wytwarza… gdyby ją wytwarzał. Ale ja ręczę, że to są fikcje, szukanie w całym dziury. Kanał jest potrzebny tak samo jak most, jak staw, jak droga, więc go trzymamy. Okaże się, że jest szkodliwy – to go zniesiemy, ale dla fantazji rozpoczynać jakieś prace i rzucać w to kilkaset rubli, pieniędzy nie naszych przecie, pieniędzy, które żadnego dochodu nie dadzą, które będą zmarnowane…

      – Należy w takim razie zrobić tylko małą poprawkę w ogłoszeniach, w opisach Cisów. Nie należy twierdzić, że tu leczą, przypuśćmy, febry uparte, choroby dróg oddechowych, bo tego tutaj spodziewać się nikt nie może.

      Dr Węglichowski chciał coś powiedzieć na to, ale się wstrzymał. Tylko szczęki jego kilka razy drgnęły. Po chwili dopiero rzekł lodowatym głosem:

      – Ja także jestem lekarz… i mniej więcej wiem, co tu można leczyć, a czego nie. Zapewne… nie wiem tego tak dokładnie jak szanowny kolega doktór Judym, ale o tyle, o ile… Miałem tu wypadki malarii znakomicie wyleczonej, wypadki bardzo częste, więc nie widzę potrzeby nic wykreślać z opisów…

      – Mnie się zdaje – zwrócił się do Judyma któryś z kontrolerów – że może pan cokolwieczek za krańcowo bierze tę sprawę. Przecież frekwencja gości stale się zwiększa.

      – Frekwencja gości, proszę pana, niczego nie dowodzi. Jeden artykuł uczonego lekarza, udowadniający, że Cisy nie są zdrowe dla tych, od kogo się przecie bierze pieniądze za powietrze mające ich jakoby uleczyć, może całą sprawę obalić. Zakład może upaść w ciągu jednego roku. Ja także źle nie życzę temu kochanemu miejscu i dlatego to mówię.

      – „Jeden artykuł uczonego lekarza…” uważasz? – mruknął z cicha dr Węglichowski do Krzywosąda, zwijając grubego papierosa.

      – O cóż zresztą chodzi, o koszta?

      – A tak, my wiemy! – zaśmiał się Krzywosąd. – Pan doktór znajdziesz sumę potrzebną na pokrycie wydatków… w kieszeni tego zacnego Lesa. Ale czy to jest sprawa jak należy? Stary da, rozumie się, ale on nawet nie wie, na co daje…

      – I czy to dobrze, czy to dobrze namawiać tego samotnego człowieka do wydatków tak wielkich? – mówiła pani Laura. – On jest wprawdzie zamożny, ale nie milioner, nawet nie krociowy pan. Co zarobi, to rozda. Jeszcze tak być może, że na stare lata nie będzie miał gdzie głowy położyć.

      – Tak, panie doktorze – mówił ów kontroler trzymający stronę Judyma – Leszczykowski za wiele na te rzeczy wydaje. My wprost na to zezwolić nie możemy. Rozumiem jakiś drobiazg, ale takie sprawy fundamentalne, to nie uchodzi.

      Judym zawstydził się. Przyszła mu do głowy myśl, że w tej chwili Krzywosąd podejrzewa go o intencję skorzystania z sum, które by M. Les przysłał na podniesienie dna rzeki… Myśl ta była tak niespodziewana i tak ogromna, że przydusiła wszystkie inne.

      Judym zamilkł i siadł na uboczu.

      Tak obalił się projekt do prawa o przekształcenie zbiorników wody w parku Cisowskim. Po wyjeździe komisji wszystko szło dawnym trybem i na pozór w stosunkach nic się nie zmieniło. Dyrektor był dla Judyma uprzejmy, Krzywosąd przesadzał się w grzecznościach. W głębi kryła się zimna nienawiść.

      Judym upokorzony widział swój projekt w świetle jeszcze lepszym. Odrzucenie go wydało mu się i ruiną zdrowia kuracjuszów, i postępkiem przeciwspołecznym. Mała w istocie swej kwestia wyrosła w jego myślach do niebywałych rozmiarów i zakrywała inne sprawy, stokroć większej doniosłości. Tak gzems dachu chlewika stojący



<p>20</p>

kontrolerowie – dziś końcówka -owie w M lm przysługuje nazwom osób szacownych (profesorowie, senatorowie), w pozostałych zaś wypadkach stosuje się końcówkę -rzy (dyrektorzy, kontrolerzy). [przypis edytorski]

<p>21</p>

z umysłu – umyślnie, z rozmysłem. [przypis edytorski]

<p>22</p>

ab ovo (łac.) – od początku, dosł.: od jajka; jajko stanowiło pierwszą potrawę na ucztach staroż. Rzymian. [przypis redakcyjny]