Wyspa Przeznaczenia. Морган Райс

Читать онлайн.
Название Wyspa Przeznaczenia
Автор произведения Морган Райс
Жанр Детская проза
Серия
Издательство Детская проза
Год выпуска 0
isbn 9781094305110



Скачать книгу

Co ty wyprawiasz? – zapytał Royce. – Natychmiast uwolnij moich przyjaciół!

      Kapitan spojrzał na niego z wyraźnym zdumieniem, jak gdyby dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, co Royce potrafi.

      - Magia! – powiedział kapitan, dając krok w tył.

      Royce sięgnął do kryształowego miecza i zatoczył się. Zbyt późno zdał sobie sprawę, jak chwiejnie i niepewnie stoi na nogach. Bukłak! Coś było w bukłaku! Mark już na wpół leżał na relingu.

      - Zaprowadzimy was do waszych przyjaciół – powiedział kapitan. – i być może zdołamy przekonać cię do mówienia, jeśli wyrządzimy im krzywdę. Król wynagrodzi mnie sowicie za ciebie, ale oni… Ich możemy pokroić jak tylko nam się podoba.

      Klasnął w dłonie i podeszło do nich dwóch marynarzy. Chwycili Marka i Royce’a i pociągnęli ich na rufę.

      - Dlaczego to robisz? – zapytał ostro Royce. Zdawało mu się, że jego słowa dochodziły zza mgły równie gęstej co ta, która otaczała znajdujące się coraz bliżej nich Siedem Wysp.

      - A dlaczego ktokolwiek robi cokolwiek? – odrzekł kapitan, wzruszając ramionami. – Złoto! Mógłbym dopłynąć aż na Siedem Wysp i ryzykować, że roztrzaskam statek na skałach, ale mógłbym też wziąć twoje złoto, a później otrzymać także nagrodę za oddanie cię w ręce króla Carrisa.

      - Pomóż mi, a ja znajdę sposób, byś otrzymał równie sowitą zapłatę – zdołał powiedzieć Royce. Nawet w jego uszach brzmiało to desperacko.

      Kapitan roześmiał się.

      - Niby jak? Nie masz złota. A możesz zamierzasz zostać królem? Za rozpętanie wojny nie ma zapłaty, chłopcze. Mnie jest całkiem wygodnie tak, jak jest. Czasem zabiorę kogoś tam, gdzie chce się dostać, innego sprzedam, gdy mogę otrzymać za niego zapłatę, albo obrabuję jakiś samotny statek. Całkiem dobrze żyję tak, jak jest.

      Royce chciał uderzyć mężczyznę, ale marynarze trzymali go za nadgarstki, a bezwład, który go ogarnął sprawił, że miał trudności ze stawieniem im oporu.

      - Och, marzy ci się bitka? – spytał kapitan. – Uwierz mi, po wysiłku, do którego mnie zmusiłeś, powstrzymałbym się. Tak daleko… Zabrałem cię tu tylko dlatego, że sądziłem, iż uda mi się oddać w ręce króla i dawnego króla, i ciebie. Ale nie zamierzam roztrzaskać mojego okrętu na tych skałach.

      Royce’owi przeszło coś przez myśl; był to desperacki, niebezpieczny pomysł.

      - Nigdy nie odnajdziesz mojego ojca, jeśli nie zdecydujesz się zejść na ląd – powiedział.

      - A więc powiesz nam, gdzie jest? – spytał kapitan.

      - Ja… - Royce udał, że opuszczają go siły. – Pokażę wam.

      Kapitan zatarł ręce i pokiwał głową do marynarzy. Ruszył w stronę mostka, gdzie siedzieli związani Matilde, Neave i Bolis, a marynarz stał za sterem. Marynarze pchnęli Marka na pokład obok nich, a Gwylim poczłapał za nimi cicho.

      Kapitan wyciągnął nóż i ruszył w stronę Marka.

      - A więc twój przyjaciel wyjawi nam, gdzie znaleźć dawnego króla, a jeśli będzie nas zwodził, będę odkrawał cię kawałek po kawałeczku, póki tego nie zrobi.

      - Nie musisz tego robić – odparł Royce. Nóż tak blisko gardła Marka wzmagał ryzyko, ale nie było innego wyjścia. – Poprowadzę was.

      Oczami Iskry spojrzał w dół, na skały i wraki tuż obok pierwszej z wysp. Kierując się wzrokiem Iskry, zaczął wydawać polecenia.

      - Nieco na lewo – powiedział.

      - Sądzisz, że ty decydujesz o tym, którędy popłyniemy? – zapytał ostro kapitan.

      - Chcecie, bym zaprowadził was do ojca, czy nie? – spytał Royce. Wciąż czuł się bardzo słabo. Gdyby nie odebrało mu siły, mógłby usiec załogę statku i uwolnić przyjaciół. Jednakże w tej sytuacji… w tej sytuacji jego plan był desperacki. – Jeśli mi nie wierzysz, patrz za ptakiem. Iskra nas prowadzi.

      Kapitan spojrzał w górę, a Royce przeniósł wzrok na Gwylima, zastanawiając się, ile rozumiał z tego, co się działo. Spojrzał znacząco na kapitana. Miał nadzieję, że to wystarczy. Patrzył nadal oczyma Iskry, pozwalając, by statek zbliżył się do lądu i czekając na swoją szansę…

      - Teraz! – wykrzyknął Royce i bhargir skoczył, uderzając kapitana w pierś, w chwili gdy Royce chwycił za ster i szarpnął nim mocno, by skierować statek na skały.

      Statek przechylił się, lecz Royce rzucał się już ku przyjaciołom. Był jednak otumaniony i czuł, jakby poruszał się w zwolnionym tempie. Odgłosy i obraz zażartej walki toczącej się nieopodal docierały do niego zniekształcone. Nie mógł przyłączyć się do tej walki – stał bardzo niepewnie na nogach – ale mógł spróbować uwolnić swych kompanów. Dobył kryształowego miecza i pochylił się, by rozciąć sznur krępujący ręce Matilde.

      - Dzięki – powiedziała, rozcierając nadgarstki. – Ja… za tobą!

      Royce obrócił się i zatopił ostrze miecza w piersi biegnącego na niego marynarza. Nawet tak niepewnym ruchem, ledwie trzymając się na nogach, Royce miał siłę przeszyć tego mężczyznę na wylot kryształowym mieczem. Marynarz zamachnął się i Royce poczuł uderzenie o zbroję w chwili gdy marynarz stanął bez ruchu, a później upadł na ziemię.

      Royce uwalniał pozostałych, gdy podbiegł do nich kolejny marynarz. Tym razem Iskra zanurkowała w dół i wbiła szpony w jego twarz, przytrzymując go w miejscu tak długo, że Bolis zdołał wypchnąć go kopniakiem za burtę.

      Wtedy statek uderzył w skały i drewno jęknęło tak, jak gdyby wyrywano cały las z korzeniami. Pokład przechylił się na bok.

      Mężczyźni zsuwali się z niego z krzykiem do wody. Royce ujrzał, jak wynurza się z niej jakiś stwór, długi i podobny do węża, o wachlarzowatych płetwach i ostrych zębiskach. Stwór wychynął ponad powierzchnię, wznosząc się niczym wieża. W paszczy trzymał człowieka, który krzyknął, gdy cienkie, spiczaste zębiska zacisnęły się na nim. Dookoła innej ofiary stwór owinął się cielskiem i Royce usłyszał chrzęst gruchotanych kości, gdy ogromna bestia go zmiażdżyła.

      Przez moment Royce zwyczajnie przyglądał się okrucieństwu śmierci, lecz po chwili zaczął osuwać się po deskach pokładu, ku rozwartej paszczy morskiego węża.

      Schwycił się relingu i z trudem utrzymał się w miejscu. Mark, Matilde, Bolis i Neave także chwytali się czego mogli, gdy statek roztrzaskiwał się na części.

      - Co dokładnie planowałeś? – spytał Mark.

      - Mniej więcej właśnie to – przyznał Royce. Roztrzaskać statek i wtedy zdecydować, co dalej. Był to czyn oparty jedynie na nadziei, który pozostawił ich na z wolna rozpadającym się w pół statku, a dwie jego części gotowe były wyrzucić ich na skały lub, co gorsza, wciągnąć ich w morską toń.

      - Co teraz? – zapytała Neave. Jedna jej ręką opleciona była wokół relingu, a druga wokół Matilde.

      - Myślę… - zaczął Royce, próbując przedrzeć się przez mgłę, która mąciła mu myśli. – Myślę, że musimy skoczyć!

      - Skoczyć w dół? – odezwał się Bolis. – Czyś ty postradał zmysły?

      - Jeśli tu zostaniemy, wrak pociągnie nas za sobą – oświadczył Royce. – Musimy znaleźć się dalej, a to możliwe tylko jeśli zeskoczymy!

      Był także inny powód. Po pokładzie w ich stronę biegli mężczyźni, a było ich zbyt wielu, by zdołał ich pokonać w takiej sytuacji. W