Название | Kariera Nikodema Dyzmy |
---|---|
Автор произведения | Tadeusz Dołęga-mostowicz |
Жанр | Классическая проза |
Серия | |
Издательство | Классическая проза |
Год выпуска | 0 |
isbn | 9788364374401 |
– U, gadzina! – syknęła. – Obibruk, lajtuś! Bić się tu jeszcze będzie?! Patrzcie go, taka przywłoka...
Mówiła jeszcze długo, lecz Dyzma nie słuchał.
Zaczął otwierać walizkę, a w myśli obliczał, że za frak może dostać chyba z pięćdziesiąt złotych. Sam na Kercelaku7 zapłacił siedemdziesiąt. Na lakierkach też przyjdzie stracić z osiem, a może i dziesięć złotych.
Dziecko poczęło się drzeć niemiłosiernie: po chwili przybiegła od sąsiadki Walentowa. Wówczas dopiero Mańka skończyła swą tyradę i, trzasnąwszy drzwiami, wyszła.
Nikodem Dyzma otworzył walizę i wyjął frak.
– Oho – uśmiechnęła się Walentowa – pan musi na bal pójdzie czy do ślubu.
Nie odpowiedział. Złożył starannie spodnie, kamizelkę, frak, owinął paczkę gazetą i poprosił o sznurek.
Wrócił i Walenty. Kobieta wzięła się do odgrzewania kartofli na kolację i izbę znowu napełnił zapach topionego smalcu.
– Panie Dyzma – zapytał Walenty – co pan idziesz na Kiercelak?
– Na Kiercelak.
– Dyć dziś sobota, Żydów nie ma, a swoje to rzadko kupują. A i to za psie pieniądze.
Smalec skwierczał na patelni. Nikodem przełknął ślinę.
– Niech będzie za psie.
Nagle przypomniał sobie, że nie przeszukał kieszeni fraka. Szybko rozwinął paczkę. Rzeczywiście w spodniach była szklana cygarniczka, we fraku chusteczka do nosa. Wziął oba znalezione przedmioty i wsunął do kieszeni marynarki. Jednocześnie namacał w niej coś nieznajomego. Jakby tektura... Aha, to ten znaleziony list. Zaproszenie.
Ponownie wyjął z koperty i przeczytał. Na samym dole uderzył niespodziewanie w jego świadomość drobny druk:
Strój balowy – ordery.
Rzucił okiem na frak. Raut... Jedzenie, dużo jedzenia, i to darmo... Wariat jestem – pomyślał, jednakże znowu uważnie przeczytał zaproszenie: 15 lipca rb. o godz. 8 wieczór.
Myśl nie dawała się odpędzić.
– Panie Walenty, dziś piętnasty? – zapytał.
– Piętnasty.
– A która to godzina będzie?
– A będzie i dziesiąta, ale teraz siódma.
Dyzma stał chwilę nieruchomo. A cóż mi zrobią? – pomyślał. – Najwyżej wyrzucą za drzwi. Zresztą, na pewno tyle ludzi tam będzie...
Wyjął przybory do golenia i zaczął się przebierać.
Pracując w czytelni powiatowej, podczas długich godzin przedobiednich, kiedy prawie wcale nie było roboty, z nudów czytywał książki. Nieraz też trafił na opis balów i rautów urządzanych przez różnych hrabiów i ministrów. Wiedział – o ile książki opisywały prawdę – że na takich wielkich przyjęciach zazwyczaj bywa wiele osób nieznających się wzajemnie i że zatem może mu się udać to, zdawałoby się ryzykowne, przedsięwzięcie. Zwłaszcza jeżeli nie będzie specjalnie wyróżniał się wśród gości.
Barcikowie siedzieli przy stole, zajadając kartofle i popijając herbatę.
Jedzenie, dużo jedzenia – myślał Dyzma – mięso, chleb, ryba...
Umył się nad zlewem, rozczesał szorstkie włosy i naciągnął krochmaloną koszulę.
– A nie mówiłam, że na wesele idzie – powiedziała Walentowa.
Jej mąż obejrzał się na sublokatora i mruknął: – Co nam do tego.
Dyzma z trudem dopiął sztywny kołnierzyk, zawiązał krawat i naciągnął frak.
– Jedzenie, dużo jedzenia – wyszeptał.
– Co pan mówi?
– Nic. Do widzenia.
Zszedł z wolna ze schodów, zapinając gabardynowy płaszcz. Przy najbliższej latarni raz jeszcze obejrzał zaproszenie i stwierdził, że nie zawierało nazwiska adresata. Schował je do kieszeni, a kopertę porwał i wrzucił do rynsztoka.
Dość słabo się orientował jeszcze w mieście i chwilę się wahał, wreszcie postanowił iść znajomą drogą. Skręcił w Żelazną, na rogu Chłodnej zawrócił w stronę kościoła. Stąd już widział Elektoralną i plac Bankowy.
Ulice kipiały wieczornym życiem robotniczych dzielnic. Z otwartych szynków dolatywały chrapliwe dźwięki harmonii, po zaśmieconych chodnikach swobodnie flanowały8 grupy wyrostków i młodych robociarzy w porozpinanych marynarkach i bez kołnierzyków. Dziewczęta, po trzy, po cztery, wziąwszy się pod ręce, chichotały i szeptały ze sobą. Po bramach stały lub siedziały na wyniesionych z mieszkania taboretach kobiety starsze z dziećmi na rękach. Fajerant – pomyślał Dyzma.
Na Elektoralnej również tłumy: świętujący Żydzi zapełniali nie tylko chodniki, lecz także jezdnię. Gdy dotarł do placu Teatralnego, na ratuszowej wieży było już pięć po ósmej. Przyśpieszył kroku i po chwili był już przed hotelem.
Widział, że raz po raz zajeżdżają lśniące samochody, że wysiadają z nich eleganccy panowie i panie strojne w futra pomimo upału.
Uczuł się onieśmielony.
Czy potrafi wśród nich się zachować?
Głód jednak przemógł. Jeść, za wszelką cenę jeść! Niech sobie później wyrzucają za drzwi. Korona przecie z głowy nie spadnie.
Zacisnął zęby i wszedł.
Zanim się spostrzegł, służba zabrała mu palto i kapelusz, a jakiś ugrzeczniony pan podprowadził do drzwi sali, a nawet je uniżonym gestem otworzył.
W oczach Nikodema Dyzmy zawirowała biała obszerna sala, czarne plamy fraków, barwne suknie pań. Zmieszany zapach perfum i gwar głosów niemal go odurzyły.
Stał nieruchomo przy drzwiach, gdy nagle spostrzegł tuż przed sobą uprzejmie pochylonego pana i jego wyciągniętą rękę. Machinalnie podał swoją.
– Pan pozwoli – mówił ten – że się przedstawię, Antoniewski, sekretarz osobisty premiera. Pan pozwoli, że w imieniu pana premiera podziękuję panu za łaskawe przybycie. Proszę, pan będzie łaskaw, tu na razie przekąski.
Nie dokończył i podbiegł do dwóch chudych panów, którzy właśnie weszli. Nikodem Dyzma otarł pot z czoła. Dzięki Bogu! Tylko teraz śmiało...
Opanował się szybko i zaczął się orientować w sytuacji. Zauważył, że dokoła kilku stołów panowie i panie jedzą, stojąc z talerzykami w ręku, lub siedzą przy małych stolikach. Postanowił opanować głód o tyle, żeby uważać, jak zachowują się inni. Rozejrzał się po stole zastawionym półmiskami z jadłem, jakiego jeszcze nie widział. Najchętniej chwyciłby któryś z tych półmisków i zjadł jego zawartość gdzieś w kącie. Trzymał się jednak na wodzy, obserwował.
Wreszcie się zdecydował i począł szukać oczyma talerzy. Gdy znalazł i widelec, nałożył sobie dużo jakiejś sałaty i kawał pasztetu. Usta miał pełne śliny. Nie mógł wprost oczu oderwać od talerza. Nagle, odwróciwszy się, aby upatrzyć sobie ustronniejsze miejsce, uczuł dość silne uderzenie w łokieć. Talerz, wytrącony z ręki, trzasnął o podłogę.
Dyzmę ogarnęła wściekłość. Przed jego nosem bezceremonialnie przepychał się gruby pan, który nawet nie raczył się odwrócić,