Czerwona kraina. Joe Abercrombie

Читать онлайн.
Название Czerwona kraina
Автор произведения Joe Abercrombie
Жанр Детективная фантастика
Серия
Издательство Детективная фантастика
Год выпуска 0
isbn 9788366409873



Скачать книгу

tu nie wracaj, ty zwariowana suko! – rzucił za nią handlarz, gdy usiadła na wozie obok Owcy. – Prawie mnie zrujnowałaś!

      – Do zobaczenia za rok?

      Pomachał jej tłustą dłonią, odwracając się do swoich klientów.

      – Tak, do zobaczenia.

      Opuściła rękę, żeby zwolnić blokadę kół, i niemal wsadziła dłoń w brodę Północnego, z którym wcześniej zderzył się Owca. Mężczyzna stał tuż obok wozu z czołem tak pobrużdżonym, jakby chciał przywołać jakieś zamglone wspomnienie. Kciuki zatknął za pas obok dużej, prostej rękojeści miecza. Miał szorstkie oblicze, bliznę biegnącą obok oka i przecinającą nierówną brodę. Płoszka z miłym uśmiechem wyjęła nóż z pochwy i obróciła ostrze tak, że ukryła je za przedramieniem. Lepiej mieć stal pod ręką i nie napotkać kłopotów niż wpaść w tarapaty bez broni.

      Północny powiedział coś w swoim języku. Owca jeszcze bardziej skulił się na siedzeniu, nawet się nie odwracając. Północny ponownie się odezwał. Owca coś odburknął, po czym strzelił lejcami i wóz ruszył, a Płoszka zakołysała się w rytmie podskakujących kół. Obejrzała się przez ramię, kiedy oddalili się o kilka kroków drogą pokrytą koleinami. Północny wciąż stał w kłębach pyłu wzbijanych przez ich wóz i groźnie marszczył czoło.

      – Czego chciał?

      – Niczego.

      Wsunęła nóż do pochwy, położyła jedną nogę na poręczy i poprawiła się na siedzeniu, nisko opuszczając rondo kapelusza, żeby zachodzące słońce nie świeciło jej w oczy.

      – Na świecie jest pełno dziwaków. Jeśli zaczniesz się przejmować tym, co myślą, zmarnujesz na to całe życie.

      Owca jeszcze bardziej się zgarbił, jakby chciał zapaść się w sobie.

      Płoszka parsknęła.

      – Psiakrew, ale z ciebie tchórz.

      Zerknął na nią z ukosa, po czym odwrócił wzrok.

      – Są gorsze przypadłości.

      * * *

      Śmiali się, kiedy z turkotem pokonali wzniesienie i ujrzeli przed sobą płytką dolinkę. Rozśmieszyło ich coś, co powiedział Owca. Jak zwykle poprawił mu się nastrój, gdy wyjechali z miasta. Nigdy nie czuł się dobrze pośród tłumu.

      Płoszka poweselała także dlatego, że wjechali na znajomy szlak, który miał postać dwóch niewyraźnych linii biegnących pośród długiej trawy. W jej młodości nie brakowało chwil czarnych jak noc, gdy myślała, że zginie i zgnije pod gołym niebem albo zostanie złapana, powieszona i rzucona psom na pożarcie. Nie raz, nocami, podczas których pociła się ze strachu, przyrzekała sobie, że odtąd będzie wdzięczna za każdą chwilę życia, jeśli los pozwoli jej ponownie powędrować tą niepozorną ścieżką. Jak dotąd nie przepełniała jej wieczna wdzięczność, ale tak to bywa z obietnicami. Mimo to, czuła się spokojniejsza, gdy wóz toczył się w stronę domu.

      Potem zobaczyli gospodarstwo i śmiech uwiązł jej w gardle. Przez chwilę siedzieli w milczeniu, podczas gdy wokół nich wiatr poruszał źdźbłami trawy. Nie mogła oddychać, mówić ani myśleć, w żyłach czuła przypływ lodowatej wody. W końcu zeskoczyła z wozu i puściła się biegiem.

      – Płoszko! – ryknął Owca w ślad za nią, ale ledwie go słyszała.

      W głowie rozbrzmiewał jej własny chrapliwy oddech, gdy pędziła w dół zbocza, a ziemia i niebo skakały jej przed oczami. Przebiegła przez pole, na którym przed niecałym tygodniem skosili zboże. Przeskoczyła stratowane ogrodzenie i kurze pióra wgniecione w błoto.

      Dotarła na podwórze – a raczej to, co kiedyś nim było – i stanęła bezradna. Dom zmienił się w stertę zwęglonego drewna i szczątków, pośród których wznosił się tylko chwiejący się komin. Żadnego dymu. Deszcz zapewne zgasił pożar dzień albo dwa wcześniej. Mimo to, wszystko było spalone. Obiegła poczerniałą ruinę stodoły, cicho pochlipując przy każdym oddechu.

      Gully wisiał na dużym drzewie za domem. Powiesili go nad grobem jej matki i przewrócili nagrobek. W zwłokach tkwiły strzały, co najmniej tuzin.

      Poczuła się, jakby ktoś kopnął ją w brzuch; pochyliła się, objęła rękami i jęknęła, a drzewo zajęczało razem z nią, gdy wiatr poruszył liśćmi i wprawił trupa Gully’ego w delikatne kołysanie. Stary nieszkodliwy biedak. Zawołał do niej, kiedy odjeżdżali turkoczącym wozem. Zapewnił, że Płoszka nie musi się przejmować, ponieważ on zajmie się dzieciakami, a ona roześmiała się i odparła, że owszem, nie musi się przejmować, ponieważ to dzieciaki zajmą się nim. Oślepiły ją ból oczu oraz ostry wiatr. Mocniej objęła się rękami, gdyż nagle zrobiło jej się tak zimno, że nic nie było w stanie jej rozgrzać.

      Usłyszała kroki Owcy, który po chwili zwolnił i zatrzymał się obok niej.

      – Gdzie dzieci?

      Przekopali cały dom i stodołę. Początkowo pracowali powoli, miarowo, jak w transie. Owca odrzucał spalone belki, a Płoszka grzebała w popiele, pewna, że za chwilę znajdzie kości Pestki i Ro. Ale nie było ich w domu. Ani w stodole. Ani na podwórzu. Płoszka szukała coraz bardziej wściekle, starając się zagłuszyć strach, a także coraz bardziej rozpaczliwie, starając się zagłuszyć nadzieję, miotając się po trawie i rozgrzebując palcami szczątki, ale znalazła tylko zwęglonego zabawkowego konika, którego Owca przed laty wystrugał dla Pestki, oraz spalone kartki z jednej z książek Ro, które rozsypały się jej w dłoniach.

      Dzieci zniknęły.

      Stała nieruchomo na wietrze, wytrzeszczając oczy, trzymając grzbiet poobcieranej dłoni przy ustach i ciężko dysząc. Mogła myśleć tylko o jednym.

      – Ktoś je porwał – wychrypiała.

      Owca pokiwał głową; jego siwe włosy i broda były pokryte pasmami sadzy.

      – Po co?

      – Nie wiem.

      Wytarła czarne dłonie o przód koszuli, po czym zacisnęła je w pięści.

      – Musimy ich gonić.

      – Tak.

      Przykucnęła nad rozdartą darnią wokół drzewa. Otarła nos i oczy. Pochylona, podążyła za śladami do kolejnego fragmentu poruszonej ziemi. Tam znalazła pustą butelkę wdeptaną w błoto i odrzuciła ją. Napastnicy nie starali się zacierać śladów. Wszędzie wokół skorup budynków widniały odciski kopyt.

      – Zgaduję, że było ich około dwudziestu, ale mogli mieć nawet czterdzieści koni. Tutaj zostawili zapasowe wierzchowce.

      – Może używali ich do przewożenia dzieci?

      – Tylko dokąd?

      Owca pokręcił głową.

      Płoszka mówiła dalej. Koniecznie chciała jakoś wypełnić lukę, zająć się czymś, żeby o tym nie myśleć.

      – Według mnie, nadjechali z zachodu i ruszyli dalej na południe. Śpieszyli się.

      – Przyniosę łopaty. Pochowamy Gully’ego.

      Szybko się uwinęli. Płoszka sprawnie weszła na drzewo, znała bowiem na pamięć wszystkie punkty oparcia dla dłoni i stóp. Kiedyś, jeszcze zanim pojawił się Owca, często się na nie wspinała, pod czujnym okiem matki, oklaskiwana przez Gully’ego. Teraz matka była pod nim pogrzebana, a Gully’ego na nim powiesili, ona zaś wiedziała, że poniekąd sama to spowodowała. Nie da się beztrosko zapomnieć o przeszłości, która była jej udziałem.

      Odcięła