Magiczne miejsce. Agnieszka Krawczyk

Читать онлайн.
Название Magiczne miejsce
Автор произведения Agnieszka Krawczyk
Жанр Современные любовные романы
Серия Magiczne miejsce
Издательство Современные любовные романы
Год выпуска 0
isbn 978-83-8075-939-8



Скачать книгу

mylisz – zaprotestował Wojtek, a Witold śmiał się serdecznie z tej wymiany zdań. – Najsławniejszym francuskim tarocistą był niejaki Etteilla, z zawodu perukarz, który, nawiasem mówiąc, w osiemnastym wieku ustalił znaczenie kolorów w kartach.

      – Cóż za błyskotliwy awans społeczny – rozentuzjazmował się Albert. – Pewnie rano wyplatał tupeciki, a wieczorem stawiał kabałę, dzięki czemu osiągał dubeltowe zyski. Uważasz, że ja też tak bym mógł? Rano zrobię w klasie wykład na temat Łokietka, a wieczorem przepowiem matce Piotrusia Słobankiewicza, że jej syn dostanie jedynkę z dyktanda?

      Wojtek wzruszył ramionami, dając do zrozumienia, że uważa dyskusję za zakończoną. Naturalną koleją rzeczy obaj nauczyciele znowu zainteresowali się Witoldem i jego inwestycją w zapuszczony pałac. Mossakowski chętnie objaśnił im, co ma zamiar zrobić, by doprowadzić dwór do dawnej świetności. Po remoncie wszystkich pomieszczeń zaplanował renowację niezwykłego parku. Ogród pałacowy obejmował niegdyś kilkanaście hektarów – było tu nie tylko arboretum z aleją grabową, lecz także kilka szklarni, które nie przetrwały czasów PRL-u. W trakcie parcelacji park znacznie okrojono, pozostawiając niewielki skrawek, sięgający do stawu i położonego nieco dalej zagajnika. Wszystko znajdowało się w stanie najwyższego zaniedbania, zwłaszcza staw, który był obecnie płytką i mulistą sadzawką, zamieszkiwaną przez żaby.

      Albert z Wojtkiem pokiwali ze zrozumieniem głowami. Mieli świadomość, ile pracy i żywej gotówki wymaga taki skomplikowany remont. Szczególnie Lipski wykazywał szczere współczucie. Uważał, że jedynym problemem, jaki będzie miał Witold, może być „kłopot z kasą”.

      – Jak się kupuje taką wielką i zaniedbaną posiadłość – dowodził, pożerając przygotowane przez Wojtka zakąski – to bardzo szybko pojawia się dno. Dno finansowe – wyjaśnił jeszcze przystępnie, gdyby przez przypadek nie zrozumieli jego lotnej myśli.

      Wyraźnie był zatroskany stanem majątkowym Witolda, więc ten pospieszył z zapewnieniami, że jakoś sobie poradzi i w najbliższym czasie nie stanie się zrujnowanym klientem Caritasu. Nie będzie też musiał czerpać środków potrzebnych na dalszy remont pałacu z przemytu ani uprawy nielegalnych ziół, co zasugerował mu przejęty Albert jako genialną receptę na szybkie wzbogacenie się.

      – Mówiąc poważnie, uważam, że powinieneś rozważyć założenie hotelu czy czegoś w rodzaju pensjonatu – powiedział Wojtek, który zniknął na chwilę, żeby przynieść kolejne przekąski.

      Jak zauważył zdumiony Witold, kolacja u nauczycieli obywała się bez jakiegokolwiek dania głównego, a składała się wyłącznie z zakąsek. Nie był to wcale zły obyczaj, bo w różnorodności tkwiła zdecydowana wartość tego posiłku.

      Prawnik się zamyślił. Przeszedł mu już przez głowę ten pomysł, właściwie od razu, gdy zobaczył swoją nową posiadłość. Dom był wielki, elegancki i aż się prosił o takie zastosowanie. Można by tu było urządzać romantyczne weekendy i konferencje naukowe. Już prawie widział grupę profesorów roztrząsających poważne zagadnienia w pięknej sali na dole, która kiedyś zapewne była reprezentacyjną jadalnią, a teraz stała zupełnie pusta i rozświetlona słonecznym blaskiem padającym z ogromnych, sięgających podłogi okien.

      Tylko kto by tutaj przyjeżdżał – zastanowił się.

      Ida była przecudną miejscowością, ale mieściła się na końcu świata i nikt o niej nie słyszał. Trzeba by zainwestować majątek w reklamę, a na to zupełnie nie było go stać. Musiał znaleźć jakiś inny pomysł, jeżeli chciał wprowadzić ten plan w życie. Na razie jednak były to wyłącznie mgliste marzenia. Tak, to było kuszące – założyć tutaj hotel i nie martwić się o nic więcej, nie być związanym terminami, sprawami, spotkaniami. Żyć w rytmie natury, może kupić sobie psa i włóczyć się z nim po łąkach w dolinie?

      Uśmiechnął się do tych mrzonek. Co się z nim dzieje? Na razie ma dobrą pracę i jest na urlopie. Nie zamierzał przecież w jednej chwili rzucić ministerstwa dla życia na wsi. Owszem, pojawiały się myśli o wielkiej ucieczce, ale miała ona być stopniowa i na pewno nie planował jej jako kroku w nieznane.

      Westchnął.

      Ze zdumieniem usłyszał, że Albert wygłasza podobne opinie.

      – Hotel w Idzie to prosta droga do bankructwa – przekonywał. – Tutaj nie utrzymał się nawet stacjonarny sklepik, a co dopiero pensjonat.

      Witold pogłaskał kota królowej Berúthiel, który wyciągnął z zadowoleniem łapy i zaczął mruczeć.

      9.

      Kolejny seans piłkarski zaplanowany był już w gronie poszerzonym o panią sołtys. Witold przyszedł spóźniony, gdy całe towarzystwo zawzięcie dyskutowało o szansach poszczególnych zespołów na awans. Wyraźnie zauważalna była różnica frakcyjna: Albert popierał drużyny włoskie, Wojtek już dawniej dał się poznać jako zapalony kibic Manchesteru United, a Mila wolała futbol hiszpański. Wszyscy zatem dyskutowali zawzięcie, przekrzykując się nawzajem. Witold, jako nieszczególnie zainteresowany piłką, przyglądał się im z sympatią.

      Właściwie nie miał żadnych przyjaciół. Brakowało mu na to czasu, a może i po prostu chęci. Teraz jednak czuł, że ci ludzie mogliby stać się mu bliscy. Odpowiadało mu ich poczucie humoru i ogólne, lekko niepoważne podejście do życia.

      Tymczasem kotka nauczycieli przyprowadziła swoje potomstwo, by Witold mógł ocenić ich urodę.

      – O, przyszły koty królowej Berúthiel – roześmiał się, pomagając całej rodzinie wgramolić się na kanapę. Koty rozgościły się na niej ochoczo, wpychając się Witoldowi na kolana w sposób dosyć bezceremonialny.

      – Minister to naprawdę jest jak Harry Potter, czaruje zwierzęta wyłącznie swoim urokiem – stwierdził Wojtek.

      – Lub powagą urzędu – dodał Albert.

      Witold westchnął głęboko.

      – Nie rozumiem tej mody na Harry’ego Pottera. Za moich czasów czytało się inne książki.

      – A jakie? – zainteresowała się dotąd milcząca Mila.

      – No, wie pani: „Imię moje: Izmael” i tak dalej.

      – „Lubię żeglować po zakazanych morzach i lądować u dzikich wybrzeży”… – Pokiwała ze zrozumieniem głową.

      – „Dość już biadolenia. Wyruszamy na wieloryby” – dodał Albert.

      Witold się uśmiechnął.

      – Nie wiedziałem, że znajdę tu tak liczną reprezentację miłośników prozy morskiej i oczywiście Moby Dicka Melville’a – nawiązał zgrabnie do przytoczonych przed chwilą cytatów.

      – Zwłaszcza tak daleko od morza. – Mila się roześmiała.

      – I od Nantucket – dodał Albert. – Wiecie co? Jak tak na nas tu patrzę, to mam wrażenie, że my wszyscy jesteśmy jak załoga statku, na który zaciągnął się Izmael ze swoim kumplem, półnagim dzikusem Queequegiem.

      – No, komplement to nie jest – uznał Witold. – Marynarze z „Pequoda” byli dość barbarzyńską zbieraniną, a nawet demoniczną, jak określił ją Izmael.

      – Może też jesteśmy barbarzyńscy i demoniczni – zastanowiła się Mila. – I w związku z tym – zwróciła się do Witolda – myślę, że powinien mi pan mówić po imieniu.

      – Jak najchętniej – zgodził się zagadnięty. – Nic tak nie jednoczy na morzu, jak spoufalanie się.

      –