Magiczne miejsce. Agnieszka Krawczyk

Читать онлайн.
Название Magiczne miejsce
Автор произведения Agnieszka Krawczyk
Жанр Современные любовные романы
Серия Magiczne miejsce
Издательство Современные любовные романы
Год выпуска 0
isbn 978-83-8075-939-8



Скачать книгу

stromy, gigantyczny, czternastokilometrowy klif doskonały do wspinaczki. Po powierzchni Tytana moglibyśmy ścigać się skuterami, i to bez uzupełniania zapasów paliwa, gdyż jego jeziora wypełnia metan. Tytan jest przy tym jednym z najbardziej malowniczych księżyców, gdyż dominują tam różne odcienie pomarańczowego – jest to „mandarynkowy świat pod marmoladowym niebem”[10], jak kiedyś przeczytałam. Ponieważ panuje tam słabsza niż na Ziemi grawitacja, można by – oczywiście w odpowiednio skonstruowanym skafandrze – skakać jak delfin z jednego jeziorka do drugiego. Albo latać jak ptak. Wystarczyłyby do tego skrzydła o rozpiętości trzech metrów; w ten sposób spełniłoby się marzenie Ikara. Atmosfera Tytana jest bardzo gęsta, a grawitacja słaba, więc łatwo unieść się w powietrze. Jednym z najciekawszych księżyców jest Fobos, maleńki satelita Marsa. Na Fobosie moglibyśmy bez trudu podskoczyć na wysokość kilometra lub podnieść ciężary równe wadze samolotu. Dzięki niewielkiej grawitacji człowiek na Fobosie ważyłby tyle, co mysz. Gdybyśmy spróbowali gimnastycznych akrobacji, moglibyśmy fikać koziołki w powietrzu przez dwadzieścia pięć minut bez spadania na podłoże.

      – Myśli pani, że kiedyś te księżyce mogą stać się atrakcjami turystycznymi? – spytał Piotruś.

      – Na pewno nie szybko. Ale jest to porywający pomysł, sporty ekstremalne w takim otoczeniu. Na razie jednak wszystko to można robić jedynie na Ziemi. I o tym opowie nam pan Witold.

      Dzieci zareagowały ogromnym entuzjazmem.

      – Był pan na Wielkiej Rafie Koralowej? W Peru? W Afryce? Kanionie Kolorado? – przekrzykiwała się cała klasa.

      Witold machnął ręką.

      – Byłem w najróżniejszych ciekawych miejscach i uprawiałem rozmaite niebezpieczne sporty. Skakałem z mostu Golden Gate, choć to nielegalne, i latałem na paralotni w Rio de Janeiro, nurkowałem na rafie i byłem na Spitsbergenie. Ale przyznam, że ten księżyc Jowisza, Europa, wydaje mi się bardziej ekscytującym miejscem. Czy można go zobaczyć przez waszą lunetę, bardzo jestem ciekawy?

      – Teleskop! – wrzasnęły chórem dzieci, a Witold jęknął. Tak pilnował, żeby nie wypowiedzieć tego kompromitującego słowa, że oczywiście samo mu się wymknęło.

      – Jeżeli pan chce, może pan dołączyć do naszego kółka – powiedziała Mila, ratując sytuację. – Obserwujemy niebo wieczorami w pogodne dni.

      – Bardzo chętnie – zapalił się Witold, licząc, że lunetowa wpadka zostanie zapomniana.

      – Ale wróćmy do pańskich przygód. Może opowie nam pan coś o swoich przeżyciach? Tylko nie wiem, co na początek…

      – O Golden Gate.

      – Nie, o Afryce.

      – Nie, nie, nie! O rafie – rozlegały się głosy ze wszystkich stron.

      Do końca lekcji Witold opowiadał o sobie. Gdy zabrzmiał dzwonek, dzieci rzuciły się do niego z pytaniami. Musiał obiecać, że udzieli gazecie „Ida, Ida” obszernego wywiadu i co tydzień będzie przedstawiał jedną ze swych podróży na łamach tego poczytnego i prestiżowego czasopisma.

      Dzieci nie pozwoliłyby mu wyjść z klasy, gdyby nie nagła odsiecz w osobie wysokiego blondyna z paką zeszytów w ręce.

      – A cóż tu się dzieje? – spytał tubalnym głosem.

      Harmider w sali nie uciszył się ani na jotę, tylko Mila podniosła głowę znad stołu.

      – Cześć, Albert.

      – Cześć, myślałem, że cię nie ma, a tu trwa jakaś bitwa, być może oblężenie Askalonu przez krzyżowców podczas krucjaty albo coś podobnego.

      – To Albert Lipski – przedstawiła Mila. – Nasza fachowa siła pedagogiczna od przedmiotów humanistycznych.

      Witold wymienił swoje nazwisko i uścisnął podaną rękę.

      – A to pan jest tym ministrem? – ożywił się Albert.

      – Nie jestem ministrem – wyjaśnił po raz kolejny zrezygnowany Witold.

      – Na naszą miarę jest pan właściwie premierem we własnej osobie. – Mila się roześmiała.

      – Może wpadnie pan do nas wieczorem? – zaproponował Albert. – Dzielimy z kolegą mieszkanie nad szkołą, ten sam korytarz, co biblioteka, tylko po drugiej stronie. Zapraszam na karty i mecz w telewizji. Mila, będziesz?

      – Pucharowa środa jest jednocześnie środą astronomiczną. Obserwujemy Saturna. – Mila pokręciła przecząco głową.

      – Szkoda. Ale na pana czekamy.

      Witold nie miał innego wyjścia, musiał się zgodzić.

      Dzieci nie pozwalały jednak zapomnieć o swojej obecności. Albert z trudem zapędził je do ławek i rozwiesił na tablicy mapę Europy. Najwytrwalsi zawodnicy gonili jeszcze Milę i Witolda aż do drzwi wyjściowych.

      – Odniósł pan gigantyczny sukces – stwierdziła Mila, gdy wyszli ze szkoły, zostawiwszy za sobą ostatnich poszukiwaczy przygód. – Nie pamiętam takiego entuzjazmu na żadnej mojej lekcji.

      – Wie pani? Uświadomiłem sobie, że nigdy tyle nie opowiadałem o sobie, co przez tę godzinę – uśmiechnął się.

      – Naprawdę? Myślałam, że wszyscy o to pana pytają i ciągle pan snuje swoje opowieści, niczym Tony Halik.

      Roześmiał się.

      – Nigdy o tym nie rozmawiam. Zawsze mnóstwo pracy, potem urlop wykorzystywany maksymalnie intensywnie i znowu do pracy od rana do wieczora. Nie było czasu na opowieści o dalekich krajach.

      – Czy mogę o coś zapytać?

      – Proszę.

      – Czy przyjazd do Idy to jeden z pana sportów ekstremalnych?

      Milczał.

      – Przepraszam, nie moja sprawa – stwierdziła niezobowiązującym tonem. – Już prawie dochodzimy do domu pani Tekli. Jak pan widzi, domek leży na terenie pańskiej nieruchomości.

      – Szczerze mówiąc, nawet nie wiem, dokąd sięga ten obszar – powiedział i zrobiło mu się wstyd. A najbardziej gnębiła go myśl, że został potraktowany jako zblazowany poszukiwacz przygód.

      Eskapizm – pomyślał. – To właśnie mi zarzuca. Że kupiłem tę ziemię dla kaprysu, by na chwilę oderwać się od mego prawdziwego życia. Taka wielkopańska rozrywka. W ten sposób pewnie mnie zakwalifikowała.

      Trudno było jednak ocenić, o czym naprawdę myślała Mila i czy w ogóle zajmował ją problem niedoli egzystencjalnej bliźnich, bo gdy tylko weszli na małe wzniesienie, wyciągnęła rękę i zatoczyła nią spory okrąg.

      – Widzi pan? Pańska ziemia rozciąga się aż do tamtych wzniesień. I pod las. A właściwie w głąb lasu, bo ten las także należy do pana.

      – Pani Tyczyńska nie chciała odzyskać majątku? – zainteresował się, patrząc na uroczy krajobraz.

      – Nie. Posiadłość wcale jej nie interesuje. Mogła procesować się ze Skarbem Państwa o zwrot znacjonalizowanego dworu, ale nie chciała. Twierdzi, że nie byłaby w stanie go utrzymać, a poza tym dom jest dla niej za duży. Woli mieszkać w starym domku myśliwskim… to znaczy, jeżeli pan wyrazi na to zgodę.

      Witold się obruszył.

      – Nie zamierzam tu niczego zmieniać. Nie chcę nikogo wyrzucać, wszystko ma zostać tak, jak jest.

      – I bardzo dobrze. Przekona się pan, że tak jest najlepiej. – Mila się uśmiechnęła.

      6.