Название | Magiczne miejsce |
---|---|
Автор произведения | Agnieszka Krawczyk |
Жанр | Современные любовные романы |
Серия | Magiczne miejsce |
Издательство | Современные любовные романы |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-8075-939-8 |
– Myśli pani, że kiedyś te księżyce mogą stać się atrakcjami turystycznymi? – spytał Piotruś.
– Na pewno nie szybko. Ale jest to porywający pomysł, sporty ekstremalne w takim otoczeniu. Na razie jednak wszystko to można robić jedynie na Ziemi. I o tym opowie nam pan Witold.
Dzieci zareagowały ogromnym entuzjazmem.
– Był pan na Wielkiej Rafie Koralowej? W Peru? W Afryce? Kanionie Kolorado? – przekrzykiwała się cała klasa.
Witold machnął ręką.
– Byłem w najróżniejszych ciekawych miejscach i uprawiałem rozmaite niebezpieczne sporty. Skakałem z mostu Golden Gate, choć to nielegalne, i latałem na paralotni w Rio de Janeiro, nurkowałem na rafie i byłem na Spitsbergenie. Ale przyznam, że ten księżyc Jowisza, Europa, wydaje mi się bardziej ekscytującym miejscem. Czy można go zobaczyć przez waszą lunetę, bardzo jestem ciekawy?
– Teleskop! – wrzasnęły chórem dzieci, a Witold jęknął. Tak pilnował, żeby nie wypowiedzieć tego kompromitującego słowa, że oczywiście samo mu się wymknęło.
– Jeżeli pan chce, może pan dołączyć do naszego kółka – powiedziała Mila, ratując sytuację. – Obserwujemy niebo wieczorami w pogodne dni.
– Bardzo chętnie – zapalił się Witold, licząc, że lunetowa wpadka zostanie zapomniana.
– Ale wróćmy do pańskich przygód. Może opowie nam pan coś o swoich przeżyciach? Tylko nie wiem, co na początek…
– O Golden Gate.
– Nie, o Afryce.
– Nie, nie, nie! O rafie – rozlegały się głosy ze wszystkich stron.
Do końca lekcji Witold opowiadał o sobie. Gdy zabrzmiał dzwonek, dzieci rzuciły się do niego z pytaniami. Musiał obiecać, że udzieli gazecie „Ida, Ida” obszernego wywiadu i co tydzień będzie przedstawiał jedną ze swych podróży na łamach tego poczytnego i prestiżowego czasopisma.
Dzieci nie pozwoliłyby mu wyjść z klasy, gdyby nie nagła odsiecz w osobie wysokiego blondyna z paką zeszytów w ręce.
– A cóż tu się dzieje? – spytał tubalnym głosem.
Harmider w sali nie uciszył się ani na jotę, tylko Mila podniosła głowę znad stołu.
– Cześć, Albert.
– Cześć, myślałem, że cię nie ma, a tu trwa jakaś bitwa, być może oblężenie Askalonu przez krzyżowców podczas krucjaty albo coś podobnego.
– To Albert Lipski – przedstawiła Mila. – Nasza fachowa siła pedagogiczna od przedmiotów humanistycznych.
Witold wymienił swoje nazwisko i uścisnął podaną rękę.
– A to pan jest tym ministrem? – ożywił się Albert.
– Nie jestem ministrem – wyjaśnił po raz kolejny zrezygnowany Witold.
– Na naszą miarę jest pan właściwie premierem we własnej osobie. – Mila się roześmiała.
– Może wpadnie pan do nas wieczorem? – zaproponował Albert. – Dzielimy z kolegą mieszkanie nad szkołą, ten sam korytarz, co biblioteka, tylko po drugiej stronie. Zapraszam na karty i mecz w telewizji. Mila, będziesz?
– Pucharowa środa jest jednocześnie środą astronomiczną. Obserwujemy Saturna. – Mila pokręciła przecząco głową.
– Szkoda. Ale na pana czekamy.
Witold nie miał innego wyjścia, musiał się zgodzić.
Dzieci nie pozwalały jednak zapomnieć o swojej obecności. Albert z trudem zapędził je do ławek i rozwiesił na tablicy mapę Europy. Najwytrwalsi zawodnicy gonili jeszcze Milę i Witolda aż do drzwi wyjściowych.
– Odniósł pan gigantyczny sukces – stwierdziła Mila, gdy wyszli ze szkoły, zostawiwszy za sobą ostatnich poszukiwaczy przygód. – Nie pamiętam takiego entuzjazmu na żadnej mojej lekcji.
– Wie pani? Uświadomiłem sobie, że nigdy tyle nie opowiadałem o sobie, co przez tę godzinę – uśmiechnął się.
– Naprawdę? Myślałam, że wszyscy o to pana pytają i ciągle pan snuje swoje opowieści, niczym Tony Halik.
Roześmiał się.
– Nigdy o tym nie rozmawiam. Zawsze mnóstwo pracy, potem urlop wykorzystywany maksymalnie intensywnie i znowu do pracy od rana do wieczora. Nie było czasu na opowieści o dalekich krajach.
– Czy mogę o coś zapytać?
– Proszę.
– Czy przyjazd do Idy to jeden z pana sportów ekstremalnych?
Milczał.
– Przepraszam, nie moja sprawa – stwierdziła niezobowiązującym tonem. – Już prawie dochodzimy do domu pani Tekli. Jak pan widzi, domek leży na terenie pańskiej nieruchomości.
– Szczerze mówiąc, nawet nie wiem, dokąd sięga ten obszar – powiedział i zrobiło mu się wstyd. A najbardziej gnębiła go myśl, że został potraktowany jako zblazowany poszukiwacz przygód.
Eskapizm – pomyślał. – To właśnie mi zarzuca. Że kupiłem tę ziemię dla kaprysu, by na chwilę oderwać się od mego prawdziwego życia. Taka wielkopańska rozrywka. W ten sposób pewnie mnie zakwalifikowała.
Trudno było jednak ocenić, o czym naprawdę myślała Mila i czy w ogóle zajmował ją problem niedoli egzystencjalnej bliźnich, bo gdy tylko weszli na małe wzniesienie, wyciągnęła rękę i zatoczyła nią spory okrąg.
– Widzi pan? Pańska ziemia rozciąga się aż do tamtych wzniesień. I pod las. A właściwie w głąb lasu, bo ten las także należy do pana.
– Pani Tyczyńska nie chciała odzyskać majątku? – zainteresował się, patrząc na uroczy krajobraz.
– Nie. Posiadłość wcale jej nie interesuje. Mogła procesować się ze Skarbem Państwa o zwrot znacjonalizowanego dworu, ale nie chciała. Twierdzi, że nie byłaby w stanie go utrzymać, a poza tym dom jest dla niej za duży. Woli mieszkać w starym domku myśliwskim… to znaczy, jeżeli pan wyrazi na to zgodę.
Witold się obruszył.
– Nie zamierzam tu niczego zmieniać. Nie chcę nikogo wyrzucać, wszystko ma zostać tak, jak jest.
– I bardzo dobrze. Przekona się pan, że tak jest najlepiej. – Mila się uśmiechnęła.
6.