Prowadź swój pług przez kości umarłych. Olga Tokarczuk

Читать онлайн.
Название Prowadź swój pług przez kości umarłych
Автор произведения Olga Tokarczuk
Жанр Криминальные боевики
Серия
Издательство Криминальные боевики
Год выпуска 0
isbn 9788308049792



Скачать книгу

łych. Olga Tokarczuk"/>

      © Copyright by Wydawnictwo Literackie, 2009

      © Copyright for the illustrations

      by Wydawnictwo Literackie, 2009

      Ilustracje: JAROMÍR ŠVEJDÍK

      Opieka redakcyjna: WALDEMAR POPEK

      Konsultacja astrologiczna: LESZEK WERES

      Redakcja: TERESA PODOSKA

      Redakcja techniczna: BOŻENA KORBUT

      Adiustacja i korekta: HENRYKA SALAWA, EWA KOCHANOWICZ,

      URSZULA SROKOSZ-MARTIUK, MAŁGORZATA WÓJCIK

      Projekt okładki i stron tytułowych: manufaktura | manufaktu-ar.com

      Na okładce wykorzystano rycinę

      z Fortunius Licetus de Monstris, 1665

      ISBN 978-83-08-04979-2

      Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o.

      ul. Długa 1, 31-147 Kraków

      tel. (+48 12) 430 00 96

      e-mail: [email protected]

      Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl

      Konwersja: eLitera s.c.

      Zbyszkowi i Agacie

      1. A teraz uważajcie!

      „Razu pewnego, obrawszy niebezpieczną drogę,

      Człowiek prawy z pokorą kroczył

      Doliną śmierci”.

      Jestem już w takim wieku i na dodatek w takim stanie, że przed snem zawsze powinnam porządnie umyć nogi, na wypadek gdyby mnie w Nocy miało zabrać pogotowie.

      Gdybym tego wieczoru sprawdziła w „Efemerydach”, co dzieje się na niebie, w ogóle nie kładłabym się spać. Tymczasem zasnęłam bardzo mocno; wspomogłam się herbatą z chmielu i jeszcze na dodatek wzięłam dwie tabletki waleriany. Dlatego gdy w środku Nocy zbudziło mnie dobijanie się do drzwi – gwałtowne, bez umiaru i przez to złowróżbne – nie mogłam dojść do siebie. Zerwałam się i stanęłam przy łóżku, chwiejnie, bo rozespane, rozdygotane ciało nie mogło przeskoczyć z sennej niewinności w jawę. Zrobiło mi się słabo i zatoczyłam się, jakbym miała za chwilę stracić przytomność. Zdarza mi się to, niestety, ostatnio i ma związek z moimi Dolegliwościami. Musiałam usiąść i powtórzyć sobie kilka razy: jestem w domu, jest Noc, ktoś wali w drzwi, i dopiero wtedy udało mi się zapanować nad nerwami. Szukając po ciemku kapci, usłyszałam, że ten, kto się dobijał, teraz obchodzi dookoła dom, mrucząc do siebie. Na dole, w schowku na liczniki elektryczne, mam gaz obezwładniający, który dostałam od Dionizego z powodu kłusowników, i właśnie o tym teraz pomyślałam. Udało mi się w ciemnościach wyszukać znajomy chłodny kształt z aerozolem i tak uzbrojona, zapaliłam światło na zewnątrz. Patrzyłam na ganek przez boczne okienko. Śnieg zaskrzypiał i w polu mojego widzenia pojawił się sąsiad, którego nazywam Matogą. Rękami przytrzymywał wokół bioder poły starego kożucha, w którym czasem widywałam go, kiedy pracował koło domu. Spod kożucha wystawały nogi w pasiastej piżamie i ciężkich butach do górskich wędrówek.

      – Otwórz – powiedział.

      Z nieukrywanym zdziwieniem rzucił okiem na mój letni lniany garnitur (sypiam w tym, co latem chcieli wyrzucić Profesorostwo, a co przypomina mi dawną modę i lata mojej młodości – w ten sposób łączę Pożyteczne z Sentymentalnym) i bez pardonu wszedł do środka.

      – Ubierz się, proszę, Wielka Stopa nie żyje.

      Z wrażenia straciłam na chwilę mowę, bez słowa wciągnęłam wysokie śniegowce i narzuciłam na siebie pierwszy lepszy polar ściągnięty z wieszaka. Śnieg na zewnątrz w plamie światła padającego z gankowej lampy zamieniał się w powolny, senny prysznic. Matoga stał przy mnie w milczeniu, wysoki, szczupły, kościsty jak postać naszkicowana kilkoma ruchami ołówka. Przy każdym poruszeniu opadał z niego śnieg jak z obsypanego cukrem pudrem faworka.

      – Jak to „nie żyje”? – zapytałam w końcu ze ściśniętym gardłem, otwierając drzwi, ale Matoga nie odpowiedział.

      On w ogóle niewiele mówi. Zapewne ma Merkurego w milczącym znaku, sądzę, że w Koziorożcu albo w koniunkcji, kwadracie, czy może opozycji z Saturnem. Może to też być Merkury w retrogradacji – daje wtedy skrytość.

      Wyszliśmy z domu i od razu ogarnęło nas to dobrze znane zimne i wilgotne powietrze, które nam każdej zimy przypomina, że świat nie został stworzony dla Człowieka, i przynajmniej przez pół roku okazuje nam, jak bardzo jest dla nas nieprzyjazny. Mróz brutalnie natarł na nasze policzki, a z ust popłynęły nam białe obłoki pary. Światło przy ganku zgasło automatycznie i szliśmy przez skrzypiący śnieg w całkowitych ciemnościach, nie licząc czołowej lampki Matogi, która dziurawiła te ciemności w jednym przesuwającym się miejscu, tuż przed nim. Ja dreptałam w Mroku za jego plecami.

      – Nie masz latarki? – zapytał.

      Owszem, miałam, ale gdzie, tego mogłabym się dowiedzieć dopiero rano, przy dziennym świetle. Zawsze tak jest z latarkami, że widać je tylko za dnia.

      Dom Wielkiej Stopy stał nieco na uboczu, wyżej od innych domów. Był jednym z trzech zamieszkanych przez cały rok. Tylko on, Matoga i ja mieszkaliśmy tutaj, nie bojąc się zimy; pozostali mieszkańcy szczelnie zamykali swoje domy już w październiku; spuszczali wodę z rur i wracali do miast.

      Teraz skręciliśmy z nieco odśnieżonej drogi, która biegnie przez naszą osadę i dzieli się na ścieżki wiodące do każdego z domów. Do Wielkiej Stopy prowadziła ścieżka wydeptana w głębokim śniegu, tak wąska, że trzeba było stawiać stopy jedna za drugą i nieustannie zachowywać równowagę.

      – Nie będzie to miły widok – ostrzegł Matoga, odwracając się do mnie i na chwilę oślepiając mnie zupełnie.

      Nie spodziewałam się niczego innego. Chwilę milczał, a potem powiedział, jakby chciał się wytłumaczyć:

      – Zaniepokoiło mnie światło w jego kuchni i ujadanie suki, takie rozpaczliwe. Nie słyszałaś nic?

      Nie, nie słyszałam. Spałam, otumaniona chmielem i walerianą.

      – Gdzie ona jest teraz, ta Suka?

      – Zabrałem ją stamtąd, wziąłem do siebie, nakarmiłem i chyba się uspokoiła.

      Znowu chwila milczenia.

      – On zawsze chodził wcześnie spać i gasił światło, oszczędzał, a tym razem świeciło się i świeciło. Jasna smuga na śniegu. Widać z okna mojej sypialni. Więc tam poszedłem, myślałem, że może się upił albo coś robi temu psu, że tak wyje.

      Minęliśmy zrujnowaną stodołę i za chwilę latarka Matogi wywabiła z ciemności dwie pary świecących oczu, zielonkawych, fluorescencyjnych.

      – Popatrz, Sarny – powiedziałam podnieconym szeptem i chwyciłam go za rękaw kożucha. – Podeszły tak blisko pod dom. Nie boją się?

      Sarny stały w śniegu prawie po brzuch. Patrzyły na nas spokojnie, jakbyśmy je zastali w trakcie wykonywania jakiegoś rytuału, którego sensu nie możemy pojąć. Było ciemno, więc nie umiałam rozpoznać, czy to są te same Panny, które przyszły tu jesienią z Czech, czy jakieś nowe? I właściwie dlaczego tylko dwie? Tamtych było co najmniej cztery.

      – Idźcie do domu – powiedziałam do nich i zamachałam rękami. Drgnęły, ale nie ruszyły się. Spokojnie odprowadziły nas wzrokiem aż pod same drzwi. Przeszedł mnie dreszcz.

      Tymczasem Matoga, tupiąc, otrzepywał buty ze śniegu przed drzwiami zaniedbanego domku. Małe okienka uszczelniono folią i papierami, drewniane drzwi pokrywała czarna papa.

      Ściany