Anioły i demony. Дэн Браун

Читать онлайн.
Название Anioły i demony
Автор произведения Дэн Браун
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-7508-804-5



Скачать книгу

światu się wydaje, że WWW to amerykańska technologia.

      Langdon podążał za nim korytarzem.

      – To dlaczego nikt tego nie sprostuje?

      Kohler wzruszył ramionami, wyrażając brak zainteresowania tą kwestią.

      – To tylko drobne nieporozumienie na temat mało znaczącej koncepcji. CERN to coś bez porównania ważniejszego niż światowa sieć komputerów. Nasi naukowcy niemal codziennie są autorami cudów.

      Langdon rzucił mu pytające spojrzenie.

      – Cudów? – Z całą pewnością słowo „cud” nie było używane przez naukowców zajmujących się naukami ścisłymi na Harvardzie. Rezerwowano je raczej dla Wydziału Teologicznego.

      – Pański głos brzmi sceptycznie – zauważył Kohler. – Sądziłem, że zajmuje się pan symboliką religijną. Nie wierzy pan w cuda?

      – Nie jestem co do nich przekonany – odparł. Szczególnie jeśli chodzi o te dokonujące się w laboratoriach naukowych.

      – Może rzeczywiście użyłem niewłaściwego słowa. Po prostu starałem się mówić pańskim językiem.

      – Moim językiem? – Langdon poczuł się nieswojo. – Nie chciałbym pana rozczarować, ale ja badam symbole religijne. Jestem naukowcem, a nie księdzem.

      Kohler nagle zwolnił i odwrócił się do niego, a jego spojrzenie odrobinę złagodniało.

      – Oczywiście. Jakież to było uproszczenie z mojej strony. Nie trzeba mieć raka, żeby analizować jego symptomy.

      Langdon nigdy nie słyszał, aby ktoś ujął to w podobny sposób.

      Kiedy ruszali dalej, Kohler skinął z zadowoleniem głową.

      – Myślę, że doskonale się będziemy rozumieli, panie Langdon.

      Jednak Langdon jakoś w to wątpił.

      W miarę jak się posuwali, do Langdona zaczęło dobiegać coraz głośniejsze dudnienie. Hałas potężniał z każdym krokiem, wzmocniony dodatkowo odbiciem od ścian. Dochodził najwyraźniej ze znajdującego się przed nimi końca korytarza.

      – Co to jest? – zapytał wreszcie, zmuszony krzyczeć. Miał wrażenie, że zbliżają się do czynnego wulkanu.

      – Komora swobodnego spadania – odparł Kohler, którego tubalny głos bez trudu pokonał hałas. Jednak niczego dalej nie wyjaśniał.

      A jego gość nie pytał. Był już wyczerpany, Maximilian Kohler zaś najwyraźniej nie pretendował do nagrody za gościnność. Langdon przypomniał sobie, dlaczego się tu znalazł. Iluminaci. Gdzieś w tym ogromnym laboratorium znajdowało się ciało… ciało naznaczone symbolem, który chciał zobaczyć. I po to właśnie przeleciał prawie pięć tysięcy kilometrów.

      Kiedy zbliżyli się do załomu korytarza, dudnienie stało się niemal ogłuszające i w całym ciele czuł wibracje podłogi. Skręcili, a wówczas po prawej stronie ujrzał galerię widokową. W wygiętej koliście ścianie zamontowane były cztery wysokie okna o grubych szybach. Langdon zatrzymał się i zajrzał przez jedno z nich.

      Zdarzyło mu się w życiu widzieć różne dziwne rzeczy, ale ta była najbardziej niezwykła. Zamrugał kilkakrotnie oczyma, niepewny, czy to nie halucynacje. Patrzył właśnie na ogromną kulistą komorę, w której unosili się ludzie, zupełnie jakby ich ciała nic nie ważyły. Było ich troje. Jedna z osób pomachała do niego i zrobiła salto w powietrzu.

      Boże, pomyślał, jestem w krainie Oz.

      Posadzka tego pomieszczenia przypominała ogromny arkusz siatki ogrodzeniowej o heksagonalnych oczkach. Pod nią widać było metaliczny połysk ogromnego wiatraka.

      – Komora swobodnego spadania – oznajmił Kohler, zatrzymując się, żeby na niego zaczekać. – Swobodne spadanie w zamkniętym pomieszczeniu. Pomaga rozładować stres. To pionowy tunel aerodynamiczny.

      Langdon nadal przyglądał się temu ze zdumieniem. Jedna z unoszących się osób, tęga kobieta, podpłynęła do okna. Rzucały nią prądy powietrzne, ale patrzyła na niego z uśmiechem i przesłała mu znak uniesionych w górę kciuków. Uśmiechnął się lekko i odwzajemnił gest, zastanawiając się, czy ma ona pojęcie, że w starożytności był to symbol falliczny oznaczający męskość.

      Zwrócił uwagę, że tylko ta kobieta miała coś przypominającego miniaturowy spadochron. Wydymający się nad nią płat tkaniny wyglądał jak zabawka.

      – Do czego jej ten maleńki spadochron? – spytał Kohlera. – Przecież on nie ma nawet metra średnicy.

      – Tarcie – wyjaśnił jego gospodarz. – Zmniejsza jej własności aerodynamiczne, dzięki czemu wentylator może ją unieść. – Ruszył dalej. – Materiał o powierzchni ośmiu dziesiątych metra kwadratowego zmniejsza szybkość spadania o prawie dwadzieścia procent.

      Langdon skinął obojętnie głową.

      Nie mógł wówczas wiedzieć, że jeszcze tej nocy w kraju oddalonym o setki kilometrów od laboratorium ta wiedza uratuje mu życie.

      Rozdział 8

      Kiedy wyszli tylnym wyjściem z głównego budynku CERN-u prosto w ostre szwajcarskie słońce, Langdon poczuł się, jakby go przeniesiono z powrotem do domu. Rozciągający się przed nim widok do złudzenia przypominał kampus któregoś z dobrych uniwersytetów amerykańskich.

      Porośnięte trawą zbocze schodziło tarasami ku rozległemu terenowi, gdzie kępy klonów dodawały uroku dziedzińcom ograniczonym budynkami z cegły i chodnikami. Uczenie wyglądające osoby z naręczami książek wchodziły do budynków lub z nich wychodziły. Jakby dla podkreślenia uczelnianej atmosfery, dwóch długowłosych hippisów rzucało do siebie latającym talerzem, słuchając jednocześnie Czwartej Symfonii Mahlera dobiegającej z otwartego okna.

      – To nasze budynki mieszkalne – wyjaśnił Kohler, zjeżdżając szybko ścieżką. – Jest tu ponad trzy tysiące fizyków. CERN zatrudnia ponad połowę światowych specjalistów od fizyki cząstek, najgenialniejsze umysły. Niemcy, Japończycy, Włosi, Holendrzy, długo by można wymieniać. Nasi fizycy reprezentują ponad pięćset uniwersytetów i sześćdziesiąt narodowości.

      Langdon słuchał tego wszystkiego ze zdumieniem.

      – A jak się porozumiewają?

      – Po angielsku, oczywiście. To uniwersalny język nauki.

      Zawsze słyszał, że to matematyka jest uniwersalnym językiem nauki, ale był zbyt zmęczony, by się sprzeczać. Podążał zatem dalej za swym przewodnikiem.

      W połowie drogi na dół przebiegł obok nich młody mężczyzna w koszulce z napisem NIE MA SŁAWY BEZ GUT-u.

      Zdziwiony Langdon podążył za nim wzrokiem.

      – A cóż to jest GUT[1]?

      – Jednolita teoria pola. Teoria łącząca oddziaływanie elektryczne, magnetyczne i grawitacyjne.

      – Rozumiem – odparł, chociaż nie rozumiał absolutnie niczego.

      – Czy słyszał pan o fizyce cząstek elementarnych, panie Langdon?

      Wzruszył ramionami.

      – Znam się trochę na fizyce ogólnej: spadanie ciał, tego typu rzeczy. – Lata skoków do wody nauczyły go głębokiego szacunku dla przerażającej mocy przyspieszenia grawitacyjnego. – Fizyka cząstek zajmuje się badaniem atomów, tak?

      Kohler potrząsnął przecząco głową.

      – W porównaniu



<p>1</p>

GUT – (ang.) General Unified Theory.