Szkoła Bogów. Бернар Вербер

Читать онлайн.
Название Szkoła Bogów
Автор произведения Бернар Вербер
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-7999-412-0



Скачать книгу

Życie marzyło, by osiągnąć kolejne,

      wyższe stadium.

      Wtedy rozpoczęło się nowe doświadczenie:

      Przygoda Świadomości.

      Nadal zasilanej trzema pierwotnymi rodzajami energii:

      Domination – Dominacją.

      Neutralite – Obojętnością.

      Amour – Miłością.

Edmond Wells, Encyklopedia Wiedzy Relatywnej i Absolutnej, tom V

      8. WYSPA

      Docieram do piaszczystego brzegu. Wszystko mnie boli. Wszystkie kości. Wszystkie mięśnie. Wszystkie ścięgna. Upadam, wyczerpany długim pływaniem. Jest mi zimno, kaszlę. Podnoszę głowę i oglądam okolicę. Znajduję się na plaży o białym i delikatnym piasku, pokrytej gęstą mgłą, przez którą widać tylko pnie palm kokosowych. Słysząc uderzenia fal, domyślam się istnienia w oddali wysokiego brzegu, którego strome ściany zanurzają się w wodzie. Drżę, słaby i zagubiony. I znowu powraca to dręczące pytanie, które znam z mojego życia: „A tak właściwie… Co ja tutaj robię?”.

      Nagle docierają do mnie zapachy morza i roślinności. Zapomniałem, że można odczuwać zapachy nosem. Otacza mnie tysiąc różnych woni. Letnie powietrze nasycone jest jodem, zapachami kwiatów, pyłków, trawy i mchu. A także orzechów kokosowych, wanilii i bananów. Dołącza do nich słodka nuta, być może lukrecji.

      Otwieram oczy ze zdziwienia. Jestem na wyspie, na samotnej planecie. Na horyzoncie nie widać żadnego lądu. Czy oprócz roślin istnieje tu jakaś inna forma życia?

      Odpowiedzi na to pytanie udziela mrówka, wspinająca się po mojej stopie. Jest sama. Biorę ją na palec i przysuwam do oka. Porusza czułkami, próbując wyczuć, co się dzieje, lecz wiem, że dostrzega tylko ogromny różowy kształt.

      – Gdzie jesteśmy?

      Jej czułki podnoszą się na dźwięk mojego głosu. Dla niej jestem ciepłą górą, której oddech oszałamia jej receptory węchu.

      Kładę mrówkę z powrotem na piasku, a ona zmyka, biegnąc zygzakami. Mój mistrz, Edmond Wells specjalizował się w badaniu tych owadów. Może mógłby mnie nauczyć, w jaki sposób porozumiewać się z nimi. Ale jestem tu sam.

      W tej chwili jakieś krzyki rozdzierają powietrze. Krzyki ludzkie.

      9. ENCYKLOPEDIA: W OBLICZU NIEZNANEGO

      Tym, co najbardziej przeraża Człowieka, jest Nieznane. Skoro tylko owo Nieznane, choćby nawet okazało się wrogie, uda mu się rozpoznać, Człowiek czuje się spokojny. Ale stan określany jako „nie wiedzieć” uruchamia działanie wyobraźni. Wówczas w każdym objawia się jego wewnętrzny zły duch, „naturalne zło”. Sądząc, że w ten sposób pokona ciemności, Człowiek stawia czoła fantasmagorycznym potworom, stworzonym w swojej własnej nieświadomości. Niemniej to właśnie w chwili zetknięcia z nieznanym zjawiskiem ludzki umysł wykazuje się najwyższymi umiejętnościami. Jest uważny. Bystry. Wykorzystując wszystkie zdolności sensoryczne, stara się zrozumieć, po to, by przejąć kontrolę nad strachem. Odkrywa w sobie umiejętności, których istnienia nawet nie podejrzewał. Nieznane podnieca go i fascynuje. Obawia się go, a jednocześnie pragnie je spotkać, aby móc sprawdzić, czy jego mózg potrafi znaleźć rozwiązania umożliwiające przystosowanie się. Dopóki dana rzecz nie jest nazwana, stanowi wyzwanie dla ludzkości.

Edmond Wells, Encyklopedia Wiedzy Relatywnej i Absolutnej, tom V

      10. PIERWSZE SPOTKANIE

      Krzyk dobiega z wysokiego brzegu. Biegnę w tamtą stronę, zaniepokojony tym, co mogło go spowodować, a jednocześnie uspokojony faktem obecności człowieka. Pędzę, wspinam się na zbocze, aż zdyszany docieram na skalisty cypel.

      Widzę tam leżące na brzuchu ciało. To mężczyzna, ubrany w długą białą togę. Zbliżam się, odwracam go. Na jego boku widać jeszcze świeże ślady oparzenia. Twarz poorana zmarszczkami, biała broda. Ten obraz intryguje mnie, postać jest mi znana. Widziałem ją już w książkach, słownikach, encyklopediach. I nagle – wiem: Juliusz Verne.

      Muszę kilkakrotnie przełknąć ślinę, aby zwilżyła struny głosowe i umożliwiła mi wydobycie dźwięków.

      – Pan jest…

      Mówienie rani mi gardło. Mężczyzna, wodząc obłąkanym wzrokiem, gwałtownie chwyta moją rękę.

      – PRZEDE WSZYSTKIM… nie należy iść… TAM, WYSOKO!

      – Gdzie nie należy iść?

      Unosi się z trudem i kieruje wskazujący palec w stronę czegoś, co poprzez mgłę jawi mi się jako niewyraźny szczyt.

      – …NIE IŚĆ TAM, WYSOKO!

      Drży. Jego palce zaciskają się na moim nadgarstku. Nasze spojrzenia spotykają się, lecz za chwilę jego wzrok kieruje się w stronę położonego ponad moim ramieniem punktu. Z twarzy wyziera przerażająca ostateczność.

      Odwracam się, lecz nie mogę odróżnić nic, poza palmami kokosowymi, na wpół spowitymi mglistą szatą, lekko kołyszącymi się na wietrze. Nagle, tak jakby wielkość niebezpieczeństwa na powrót napełniła go energią, podnosi się gwałtownie, biegnie w stronę urwiska, zamierzając skoczyć w przepaść. Rzucam się w pogoń za nim, chwytam jego dłoń niemal w tej samej chwili, gdy jego ciało traci równowagę.

      Walczy. Aby zmusić mnie, bym go puścił, gryzie moją rękę. Lecz trzymam mocno, a drugą ręką chwytam jego togę. Przygląda mi się przez chwilę, zaskoczony moją zawziętością, i uśmiecha się smutno. Biała tkanina rozdziera się nieubłaganie. Chcę chwycić mocniej, ale słyszę głuchy odgłos spadającego na mokry piasek ciała. Kawałek tkaniny zostaje w moich zaciśniętych palcach.

      Tam, na dole, Juliusz Verne leży jak bezwładna marionetka.

      Prostuję się powoli i przeczesuję wzrokiem otoczenie, które tak go przeraziło. Nie widzę nic, poza szeregiem pni, palm kołysanych wiatrem, utrzymującej się mgły i w oddali być może jakiejś góry.

      Czyżby bujna wyobraźnia spłatała mi figla?

      Schodzę ostrożnie z urwiska, robi się coraz cieplej, powietrze staje się ciężkie. Kiedy docieram na plażę, widzę zdziwiony, że ciało pisarza zniknęło. Pozostał tylko odciśnięty ślad na piasku, obok którego zauważam świeże ślady końskich kopyt.

      Trwając w zdumieniu, dostrzegam kolejną niezwykłą rzecz. Moją uwagę przyciągają dobiegające z góry uderzenia skrzydeł. Jakiś ptak wynurzył się z mgielnego płaszcza i znieruchomiał na wysokości mojej twarzy. Dopiero z bliska widzę, że ta skrzydlata istota nie jest ptakiem, lecz maleńką, młodą dziewczyną z wielkimi skrzydłami motyla, których przedłużeniem są długie czarne wypustki, niebieskim paziem o metalicznym połysku.

      – …Ee… Dzień dobry – mówię.

      Patrzy na mnie figlarnie, kręcąc głową ze zdziwienia. Ma duże zielone oczy, piegi i długie rude włosy, związane splecioną trawą. Trzepocząc skrzydłami, lata wokół moich uszu, przyglądając mi się tak, jakby nigdy przedtem nie widziała kogoś podobnego.

      Uśmiecha się do mnie, a ja odwzajemniam jej uśmiech.

      – Ee… hm… czy pani rozumie moją mowę?

      Dziewczyna-motyl otwiera usta i wysuwa delikatny, ostry język w kolorze karminowej czerwieni, przypominający długą wstążkę.

      Delikatnie potrząsa płomienną fryzurą, ale kiedy chcę zbliżyć