Bastion. Стивен Кинг

Читать онлайн.
Название Bastion
Автор произведения Стивен Кинг
Жанр Ужасы и Мистика
Серия
Издательство Ужасы и Мистика
Год выпуска 0
isbn 978-83-8125-441-0



Скачать книгу

Jess. To ty mnie rżnąłeś! – rzuciła w nagłym przypływie niepohamowanej wściekłości.

      Uderzył ją lekko w twarz wierzchem dłoni i spojrzał na nią przerażonym wzrokiem.

      – Przepraszam, Fran…

      – Przeprosiny przyjęte – odparła bezbarwnym głosem. – Wracajmy.

* * *

      W drodze powrotnej na parking przy plaży prawie nie rozmawiali. Frannie siedziała z dłońmi złożonymi na podołku, patrząc na przesuwające się skrawki oceanu widoczne w przerwach między letnimi domkami na zachód od falochronu. Zastanawiała się, do kogo należą. Większość z nich była jeszcze zamknięta na głucho, a w szybach okien widniały opuszczone żaluzje, choć do kalendarzowego początku lata pozostał jeszcze tylko tydzień.

      Profesorowie MIT. Lekarze z Bostonu. Prawnicy z Nowego Jorku. Domki nie były zbyt wielkie – ich właściciele prawdopodobnie nie należeli do bogaczy. Jednak kiedy zjadą tu ze swoimi rodzinami, człowiekiem o najniższym współczynniku inteligencji na Shore Road będzie Gus, dozorca parkingu. Dzieciaki będą jeździć na rowerach, chodzić z rodzicami na przyjęcia (danie dnia – homar) albo do teatru w Ogunquit, a dorośli będą spacerować po głównej ulicy, udając w łagodnym letnim zmierzchu zwyczajnych przechodniów.

      Kiedy patrzyła na błyski skrawków kobaltu prześwitujące pomiędzy ciasno obok siebie stojącymi domkami, poczuła nagle, że nowa porcja łez zaczyna przyćmiewać jej wzrok.

      Dotarli do parkingu i Gus pomachał do nich. Odmachali mu.

      – Przepraszam, że cię uderzyłem, Frannie – powiedział cicho Jess. – Naprawdę nie chciałem tego zrobić.

      – Wiem. Wracasz do Portlandu?

      – Dziś wieczorem zostanę tutaj, a rano zadzwonię. Ale wybór należy do ciebie, Frannie. Jeżeli, no wiesz… zdecydujesz się na aborcję, jakoś wyskrobię na to szmal.

      – Czy to zamierzona gierka słowna?

      – Nie – odparł. – Absolutnie. – Przesunął się na siedzeniu i pocałował ją delikatnie. – Kocham cię, Fran.

      Nie wierzę ci, pomyślała. Nie wiem dlaczego, ale ani trochę ci nie wierzę…

      – W porządku – powiedziała.

      – Motel Latarnia Morska. Zadzwoń, jeżeli będziesz miała ochotę.

      – Dobrze – odparła i wsunęła się za kierownicę.

      Nagle poczuła się okropnie zmęczona. Przygryziony język pulsował tępym bólem.

      Jess podszedł do swojego roweru przymocowanego do metalowego ogrodzenia i odwrócił się w jej stronę.

      – Chciałbym, żebyś zadzwoniła, Fran.

      Zmusiła się do uśmiechu.

      – Zobaczymy. To na razie, Jess.

      Wrzuciła bieg, wykręciła i przejechała przez parking do Shore Road. Widziała, że Jess wciąż jeszcze stoi przy swoim rowerze – za jego plecami rozciągał się ocean i Fran znowu pomyślała, że Jess doskonale zdaje sobie sprawę z tego, jaki obraz tworzy.

      Tym razem jednak nie była zdenerwowana, tylko odrobinę zasmucona. Jechała przed siebie, zastanawiając się, czy jeszcze kiedyś widok oceanu będzie budził w niej takie same uczucia jak dawniej, zanim to wszystko się wydarzyło. Cały czas bolał ją język. Otworzyła szerzej okno i splunęła. Tym razem ślina była biała, normalna. Zapach soli i oceanu przypominał smak łez.

      ROZDZIAŁ 3

      Kwadrans po dziewiątej rano Norma Bruetta obudziły dochodzące zza okna sypialni odgłosy bójki chłopców i dźwięki muzyki country płynące z radia w kuchni.

      Mając na sobie tylko workowate gatki i podkoszulek, podszedł do drzwi na tyłach domu, otworzył je na oścież i krzyknął:

      – Stulcie japy, gnojki!

      Nastąpiła chwila ciszy. Luke i Bobby stali przy starej, zardzewiałej śmieciarce, która była przedmiotem ich sprzeczki. Jak zawsze, kiedy Norm patrzył na swoich synów, miał mieszane uczucia. Po pierwsze, bolało go serce, kiedy widział ich ubranych w stare, pocerowane rzeczy – dary z Armii Zbawienia, takie same jak te, które nosiły murzyńskie dzieciaki z East Arnette. Po drugie, czuł gniew i przez chwilę miał ochotę podejść do tych dwóch gnoi i stłuc ich na kwaśne jabłko.

      – Tak, tatusiu – powiedział potulnie Luke. Miał dziewięć lat.

      – Tak, tatusiu – zawtórował mu Bobby. Kończył właśnie siedem lat.

      Norm przyglądał im się przez chwilę, a potem z hukiem zatrzasnął drzwi i popatrzył na stosik ubrań, które miał wczoraj na sobie. Leżały obok zapadniętego podwójnego łóżka, tam, gdzie je rzucił.

      Co za niechlujna dziwka, pomyślał. Nawet nie powiesiła moich łachów.

      – Lila! – ryknął.

      Bez odpowiedzi. Miał ochotę ponownie otworzyć gwałtownie drzwi i spytać Luke’a, dokąd ta cholera polazła.

      Artykuły pierwszej potrzeby z Armii Zbawienia miały być rozdawane dopiero w przyszłym tygodniu, a jeżeli ta głupia kobieta znów poszła do biura zatrudnień w Braintree, musiała być jeszcze większą kretynką, niż przypuszczał.

      Czuł się zmęczony i dręczył go nieznośny ból głowy. Zupełnie jakby miał kaca, ale przecież poprzedniego wieczoru u Hapa wypił zaledwie trzy piwa.

      To, co się wczoraj wydarzyło, było okropne. Dwa trupy w samochodzie – matka i dziecko – no i ten gość, Campion, który umarł w drodze do szpitala.

      Zanim Hap wrócił, gliniarze zdążyli przyjechać i odjechać, a facet od ściągania wraków i przedsiębiorca pogrzebowy zrobili, co do nich należało. Vic Palfrey złożył glinom oświadczenie w imieniu ich wszystkich. Właściciel zakładu pogrzebowego, który był jednocześnie koronerem, nie miał ochoty rozmawiać o przyczynach zgonu trzech osób.

      „Nie mówcie nikomu, że to mogła być cholera, bo tylko wystraszycie ludzi – powiedział. – Kiedy zostanie przeprowadzona autopsja, będziecie mogli przeczytać o wszystkim w gazecie”.

      Nędzny śmieć, pomyślał Norm, wkładając powoli rzeczy, które miał na sobie poprzedniego dnia. Ból głowy był teraz tak dotkliwy, że miał wrażenie, iż pęka mu czaszka. Lepiej, żeby te gnojki siedziały cicho, bo jak nie, wytrzaska łobuzów po gębach, a może nawet połamie im łapy. Dlaczego, do cholery, szkoła nie trwa przez cały rok?

      Zastanawiał się przez chwilę, czy nie powinien włożyć koszuli do spodni, ale stwierdził, że raczej dziś nie powinien się spodziewać wizyty prezydenta, po czym tak jak stał – bez kapci, w samych skarpetkach – poczłapał do kuchni. Jasne promienie słońca wpadające przez okna od wschodniej strony sprawiły, że musiał zamknąć powieki.

      Ze starego, zdezelowanego radia płynęły słowa piosenki:

      Hej, ma-ma-ma-ma-mała,

      Nikt inny nie wie tego lepiej – powiedz mi, mała,

      Czy możesz polubić swojego faceta?

      To porządny gość.

      Powiedz, mała, czy możesz polubić swojego faceta?

      Sporo musiało się zmienić, skoro na kanale, na którym zwykle nadawano muzykę country, zaczynają grać murzyńskie rock and rolle, pomyślał Norm i wyłączył radio, zanim płynące z niego dźwięki zdążyły rozsadzić mu czaszkę.

      Przy aparacie telefonicznym leżał notes. Norm wziął go do ręki i zmrużył powieki, aby przeczytać, co było