Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska

Читать онлайн.
Название Noce i dnie Tom 1-4
Автор произведения Maria Dąbrowska
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-660-7613-6



Скачать книгу

na chwilę do domu, jadł coś prędko, martwił się, że buraki mają za duży procent zanieczyszczenia, i pytał:

      – Jak myślisz, czy jakbym tak zaczął płacić od morga[90], to nie lepiej by je przy kopaniu otrząsali z ziemi?

      A potem stawał przy oknie i śpiesząc się, przeglądał książeczki, katalogi i artykuły w czasopismach, poświęcone tej wielkiej w krajowym rolnictwie nowości.

      Tak było, a jednak prawdę mówił, gdy mówił do swej żony: „Tobą. Tobą się tylko przejmuję”.

      Bo choć ubogie, niepełne i mało rzeczy tego świata obejmujące wydawało się pani Barbarze jego życie, to jednak żył on więcej niż jednym życiem, żył dwoma i obu im oddawał się pełną piersią; wszystek poświęcał się miłości i wszystek poświęcał się pracy. I jeżeli prowadzał panią Barbarę na pole i zwierzał się jej z rolniczych kłopotów i projektów i pytał: „Jak myślisz?”, to nie dlatego, że chciał zasięgnąć jej rady i nie że pochwalić się pragnął swoim działaniem, ale że wszystko było dla niego niezakończone, niedokonane, gdy ona nie spojrzała, nie usłyszała. A jeżeli w nocy zdyszany spoczywał u jej boku i zasypiał już, i raptem budził się, i mówił: „Słuchaj, wiesz, ja dziś odstawiłem całe dwadzieścia furmanek” – to sobie wtedy uprzytamniał, jak bezbrzeżnej dostąpił z nią tylko co szczęśliwości, skoro także i w pracy wszystko się dobrze powiodło.

      Nie miał on czasu, by tyle z panią Barbarą przebywać, ile chciał, lecz i w najkrótszą chwilę umiał okazać żarliwość, której inny by nie zmieścił w obszernym dniu miłości. Gdy się spóźniał na obiad lub kolację, pani Barbara, która lubiła, żeby wszystko było na porę, nie mogła go się doczekać i wychodziła czasem za próg, a bywało, że i dalej ku drodze, skąd miał przybyć.

      – Co tu robisz? – pytał nadchodząc, a ona mówiła: – Czekam na ciebie. – Albo: – Chciałam wyjrzeć na ciebie.

      Zaś on nie mógł po prostu w to uwierzyć, nie posiadał się z radości i mówił: – To dopiero ja dziś jestem szczęśliwy. – I nawet potem w domu, przy stole, raz jeszcze powtarzał chytrze: – Czy wiesz, co mnie spotkało? Moja najmilsza wyszła po mnie na drogę. – I ona wobec tego nie czyniła mu już wyrzutów, że się spóźnił.

      Nic też dziwnego, że niewiele od niej wymagał pod względem kobiecych umiejętności. To, że istniała na świecie, było już dla niego tak dużo.

      – Bylem tylko wiedział, że jesteś – mówił często – i że ci się ze mną nie przykrzy.

      I to nie mogło nie cieszyć pani Barbary, to nie mogło jej się na razie znudzić. Czasem próbowała przy tej lub innej okazji myśleć: – Czemu takim nie okazał się tamten, którego na darmo kochałam przez osiem lat? Lub też na odwrót, porównywała, jak ubogimi były słowa miłości słyszane od Bogumiła, wobec rzeczy, które Józef Toliboski umiał w tej sprawie powiedzieć. O, jego słuchając, czuła się nie tylko wyróżnioną, ale jakby obdarowaną właściwościami, których dotąd nie miała. Potrafił on każdy jej ruch, każdy wyraz twarzy do czegoś cudownego porównać, we wszystkim, co jej dotyczyło, dopatrywał się stu znaczeń, a każde z nich czyniło ją na inny sposób czarowną i zajmującą. Lecz mimo całe owo gruchanie poszedł żyć z inną i nie on, a Bogumił dał jej poznać miłosną zażyłość. Do tej zażyłości nie była może szczególnie całym swym jestestwem usposobiona, ale chcąc nie chcąc, zaznała stąd radości tęgiej jak ów kielich miodu, którym ją w narzeczeństwie Bogumił na sankach poczęstował. Bogumił był dorodny, tkliwy i stanowczy i powzięła do niego upodobanie, które ją silnie zaprzątało. Zwłaszcza bliskimi stali się sobie pod tym względem po śmierci wuja Klemensa. W owym czasie pani Barbara chętnie i z upojeniem chroniła się przed czarnymi myślami dnia w cienie długich nocy, w które Bogumił darzył ją miłością częstą, a niewymyślną, pełną niewymagającego zachwytu i niestrudzonej ochoty.

      Pod wpływem życzliwych i wdzięcznych uczuć, które stąd powstawały, pani Barbara częściej teraz i już nie z samej tylko niecierpliwości wychodziła w pole naprzeciw, a gdy potem wracali razem drogą, więcej też ze sobą i szczerzej rozmawiali.

      – Powiedz mi – pytała go raz – jak to się stało, że ty szkół nie skończyłeś? O twojej rodzinie słyszałam, że zwracano w niej na takie rzeczy uwagę.

      – Tak – wyrzekł po namyśle – ale wiesz przecież, jakie potem przyszły na nas okoliczności. Byłem żołnierzem, a kto się raz bił na wojnie, temu niełatwo powrócić do nauki. Ale zresztą może bym i powrócił, gdybym miał inne usposobienie. Ale ja byłem dosyć tępy – w matkę – i taki jakiś z natury skłonny do upadku. A kiedy musiałem już ostatecznie uchodzić z kraju, tom po tych obcych światach przez dziesięć lat częściej bywał pod spodem niż na wierzchu. Kiedyś ci to opowiem, teraz to jeszcze się wstydzę. Tylko nie myśl, żem jakie świństwa robił, choć może… Lecz jeślim robił, tom zawsze potem żałował. Ale najgorsze było to, żem się stoczył między takich ostatnich bez jutra. I jak się w końcu wydobyłem na tyle, żem tu wrócił, żem dostał to miejsce i matkę odnalazłem – tom jeszcze nie dowierzał, że to na długo. Wciąż mi się zdawało, że tylko wytchnę i znów się na tamtą stronę potoczę…

      I w samej rzeczy odetchnął z całej siły, a potem dodał:

      – Dopiero jak ciebie zobaczyłem, to mi błysła nadzieja, że jest jakieś życie przede mną. Ja nawet nie rozumiem, skąd mi się wzięła śmiałość, żeby obstawać przy tym, że masz być moją. Wszakżem nie miał żadnej pewności, czy mi jesteś wzajemną, prędzej mogłem przypuszczać, że nie. Ale com się chciał cofnąć, to mnie coś jakby za łeb brało i jakby mówiło, by na te niepewności oczy zamknąć, bo inaczej zginiemy oboje. Bo ja miałem takie jakieś przekonanie, że i ciebie coś nęka, co ci może nie wyjść na dobre, jakbyś została sama.

      – Tak było – odparła, przyśpieszając kroku.

      – Ano widzisz – rzekł Bogumił, spochmurniawszy na mgnienie. – Ja tam nie dochodziłem, co to było, ale wierzyłem, że przy mnie ci to przejdzie. I myślę… – zatrzymał się i jakby przechodząc na inny temat, dokończył:

      – I myślę, że mając ciebie, stoję na pewnym gruncie i będę mógł do nie wiem czego dojść.

      – Do czego na przykład? – zapytała.

      – Nie wiem, ale tak myślę, że niejedno przy tobie potrafię zrobić, może co naprawdę pożytecznego dla ludzi. Dawniej bałem się swojej złości. Łatwo wpadałem w złość. Ale teraz i tego się nie boję, wiem, że będę dobry dla ludzi, kiedy ty jesteś przy mnie.

      – Nie, ty i beze mnie byłbyś takim – powiedziała lojalnie. Tak tedy szli drogą od pola ku domowi, a ona myślała:

      – Co za szczęście, że mu nigdy przedtem nie powiedziałam, że go nie kocham.

      Gdyż czuła się teraz tak, jak gdyby go kochała, i świat cały dokoła zdawał jej się wonny, zdawał się rzewny i śpiewny.

      – O tak – powtarzała w duchu – jest wiele prawdy w tym, co starzy mówią, że choć się wyjdzie za mąż bez miłości – można potem pokochać. I nie przez obowiązek, ale tak, ponieważ widać wielu jest ludzi na świecie, których można pokochać. A może to mnie się tylko tak szczęśliwie trafiło?

      Był zmierzch i grudzień za pasem, ale czas łagodny i cichy. Świeża ciemność drażniła oczy, jak światło. Daleko na zachodzie, w szparze między ciemnofiołkowymi chmurami zorza czerwieniała niby żarzące się głownie. Wysoko nad głowami Barbary i Bogumiła śród sinych, pokawałkowanych obłoków lśnił tu i ówdzie czysty przestwór tak zielony jakby nie niebem był, a łąką, i takiej pełen świeżości, jakby nie zimę zwiastował, ale wiosnę.