Название | Noce i dnie Tom 1-4 |
---|---|
Автор произведения | Maria Dąbrowska |
Жанр | Поэзия |
Серия | |
Издательство | Поэзия |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-660-7613-6 |
Turobin był to folwark pobudowany dość lada jako na pustce, na leśnych wycinkach – reszta dużego majątku, dawniej rozparcelowanego. Dom był nowy, zwyczajny, z gankiem wspartym na czworokanciatych, tyle tylko że ociosanych słupkach. Młody ogród nie dawał jeszcze cienia, podwórze było jak u chłopów zaraz przy domu.
Bogumił i Barbara przyjeżdżali zazwyczaj około dwunastej rano i zastawali w domu samego tylko pana z młodszą córeczką Helcią. Wchodzili do salonu, gdzie wszystkie meble, nie wyłączając fortepianu, okryte były pokrowcami, a na wyszczotkowanej podłodze krzyżowały się we wszystkich kierunkach domowej roboty chodniki.
Hipolit Niechcic był wysokim człowiekiem o bardzo ozdobnych rysach twarzy i ciemnym zaroście. Miał pański garbaty nos i duże granatowe oczy, świecące tak, jakby się zawsze gniewał. Usta jego i cera twarzy były szarawe, bez życia, bez koloru i może dlatego nie wyglądał młodo mimo pięknej urody.
Przywitawszy gości, oznajmiał, że żona i starsza córeczka zaraz wrócą z kościoła. Zasiadali tedy i czekali, a on zabawiał ich, pokazując to fotografie rodziny, to rozmaite pamiątki. Gdy zaś wyczerpała się rozmowa o pamiątkach i fotografiach, zajmowano się Helcią. Uważano ją w domu za przyszłą piękność i było we zwyczaju razem z gośćmi podziwiać jej czarne rzęsy, modre oczy, złote włosy, cudowną cerę, a także jej grzeczność i dobre serce.
– A matkę – mówił Hipolit Niechcic – to już tak kocha, że dałaby się za nią w kawałeczki pokrajać.
W trakcie tego nadjeżdżała pani Urszula Niechcicowa z kościoła i wszyscy, wyszedłszy na ganek, patrzyli na sunącą dokoła gazonu karetę.
Urszula Niechcicowa była przystojną, różanolicą blondynką z dołeczkami w policzkach, zawsze starannie i według mody ubraną. Towarzyskie obcowanie z nią polegało głównie na oglądaniu wyników jej niezliczonych umiejętności. Od razu, gdy po przyjeździe z kościoła zjawiła się w salonie, wypadło podziwiać jej płaszczyk i jej kapelusz, gdyż były to rzeczy własnej roboty, a nie ustępujące, jak musiała przyznać pani Barbara, najlepszym wzorom z żurnalu. Urszula Niechcicowa górowała nad panią Barbarą już tym samym, że nie skończywszy jak ona żadnego kursu krawieckiego, była mimo to doskonałą krawczynią, krótko mówiąc, krawczynią z Bożej łaski. Cóż dopiero, gdy zaczęła oprowadzać panią Barbarę po kurnikach, gdzie stało bez liku kojców z nasadzonymi na jaja kurami, indykami, kaczkami, perlicami – jeśli to była wiosna, lub gdy ją zawiodła do spiżarni. Co tam były za konfitury, za gruszki w miodzie i occie, co za pikle i korniszony, jakie rydze i grzyby w marynacie, co za konserwy z jarzyn! Pani Barbara była tak oszołomiona, że już się nawet nie starała dochodzić, jakim cudem pracowitości i sztuki dobywało się to wszystko z nader młodego ogrodu. Przy stole próbowano różnorakich specjałów, popijając równie znakomitymi domowej roboty winami i wódkami, a pani Barbara nie skrywała, że i co do smaku wszystko było wystawowe. Takich owoców smażonych, takich tortów nie jadła i w Warszawie u Lursa[79], a takich wędlin – ani nawet na Litwie. A i obrus, na którym jedli, był przez panią domu zimowymi wieczorami ślicznie wyhaftowany. Podnosząc jego brzegi, żeby się przyjrzeć wyszyciom i koronkom, pani Barbara miała uczucie, że ogląda zarazem własną swą nicość[80]. I nie mogła się nawet pocieszyć, że jeżeli nie posiada w takim stopniu sztuki prowadzenia domu, to za to strawiła młodość na innych, bardziej idealnych sprawach. Bowiem stan posiadania Urszuli Niechcicowej i pod tym względem też wcale nie szwankował. Nie była wprawdzie obznajmiona z naukami przyrodniczymi ani prądami społecznymi, ale za to skończyła nieprzeznaczone dla plebsu – rządowe gimnazjum, lecz wytworną klasztorną pensję. Nawet pod względem znamion patriotyzmu wyprzedzała panią Barbarę, nie umiała bowiem po rosyjsku, którą to mową ciemiężców pani Barbara władała dosyć biegle. Urszula Niechcicowa znała za to francuski i muzykę i tym się też umiała pięknie, w razie potrzeby, popisać.
Jedną z niewielu rzeczy, jeżeli można użyć tu tego wyrazu, którymi się u państwa Hipolitostwa nie chwalono, była starsza córeczka Ania. Uchodziła ona za krnąbrną, swawolną i brzydką. Raz, w chwili upadku ducha, pani Urszula przyznała się, że ta wyrodna dziewczyna chodzi jak chłopak po dachach i że chętniej przebywa ze służbą niż z rodziną. Pani Barbarze jednak podobała się ona tysiąc razy więcej niż ładna Helcia. Była to siedmioletnia, chuda i nad wiek długa dziewczynka, oczy miała równie piękne jak ojciec, ale o daleko przyjemniejszym wyrazie. Błyszczał w nich jakby wieczny zachwyt nad wszystkim. Jeżeli ją coś zabawiło, to zanosiła się od śmiechu w sposób tak zaraźliwy, że nawet jej rodzice nie potrafili utrzymać wtedy powagi. Bywała jednak i chmurna, zwłaszcza gdy jej kazano wychodzić do salonu do gości. Kręciła wówczas ponuro, wychylające się spod pokrowców, pomponiki lub frędzle, aż póki czego nie urwała, a wtedy, zgromiona, odchodziła, stawała za firanką przy oknie i chuchała na szybę, pisząc coś na niej palcem. Lecz pani Barbarze udało się z nią raz czy dwa razy pogawędzić i stwierdziła, że potrafi ona do rzeczy i z werwą opowiadać o swych zabawach z dziećmi folwarcznymi, a nawet odtwarzać te zabawy, śpiewając i tańcując. Była towarzyska, nie lubiła tylko, gdy ją przywoływano, by odpowiadała na popisowe pytania, i gdy jej przy tym co dwa słowa przeciwstawiano Helcię mówiąc: – Patrz, jaka ona mała, a jaka grzeczna, jak ładnie odpowiada!
Pani Barbarze podobało się w niej to wszystko. – A ja tę Anię lubię – mówiła – widzę w niej duszę jakby tuż-tuż pod skórą. Ciekawa jestem, co z niej wyrośnie.
Hipolit Niechcic swoim gospodarstwem folwarcznym też nie bardzo się chwalił. Pokazywał czasem to źrebaki, to byczki, lecz u niego nie szło wszystko tak dobrze. Jego wyniki gospodarcze były takie, że Bogumił wzdychał i kręcił nad nimi głową. Toteż wolał on mówić o dawniejszych splendorach rodu, usiłując obrazami przeszłości podtrzymać podupadającą teraźniejszość. Jednej niedzieli, w czasie oczekiwania na powrót pani Urszuli z sumy, wyciągnął spod fortepianu rocznik starego pisma i pokazał pani Barbarze rycinę wyobrażającą nagrobek rycerza. Napis pod ryciną objaśniał, że nagrobek jest znakomitym dziełem sztuki, a postać na nim – wizerunkiem zmarłego w XVII wieku chorążego ziemi drohickiej, Adriana Niechcica. Na płycie owego nagrobka znajdować się miał wiersz, który tu był przytoczony w następujących słowach:
Tu leży komes[81] Adrian Niechcic,
od śmierci zraniony,
z Anny Radolińskiej,
z ojca Stanisława zrodzony,
który ojczyźnie swojej dobrze się zachował,
więcej miecza i zbroje niż domu pilnował.[82]
Gdy pani Barbara odczytała tę pośmiertną poezję, Hipolit Niechcic wstał i dobył ze starego sekretarzyka dokumenty, które udało mu się niedawno zdobyć, a które świadczyły, że on właśnie pochodził w prostej linii od owego chorążego Adriana. Ten zaś wywodził się z rycerzy, którzy byli towarzyszami