Lot nad kukułczym gniazdem. Кен Кизи

Читать онлайн.
Название Lot nad kukułczym gniazdem
Автор произведения Кен Кизи
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-7985-234-5



Скачать книгу

Króliki znane są z kochliwości, prawda? Ta ich cecha jest wręcz przysłowiowa. Tak. Hm. W każdym razie to, co powiedziałeś, świadczy jedynie o tym, że jesteś zdrowym, silnym i obrotnym królikiem, podczas gdy nam daleko do pełnej sprawności króliczej również i w dziedzinie seksu. Jesteśmy słabe, ułomne istotki bez żadnych szans w życiu. Królik impotent, cóż za żałosny obraz!

      – Poczekaj! Przekręcasz wszystko, co…

      – Nie. Miałeś rację, mówiąc, czego chce nas pozbawić oddziałowa. To prawda. Nie ma pośród nas ani jednego, który by się nie lękał, że traci albo że już stracił potencję. My, śmieszne małe istotki, tak bardzo jesteśmy słabe i kalekie, że nawet w świecie królików mamy problemy seksualne. Hi, hi, jesteśmy, że tak powiem, królikami króliczego świata!

      Znów pochyla się do przodu i wymachuje rękami; twarz drga mu coraz gwałtowniej, a nerwowy, piskliwy chichot – którego od pewnego czasu się spodziewałem – zaczyna się wydobywać z jego gardła.

      – Harding! Zamknij mordę, do cholery!

      Okrzyk McMurphy’ego działa jak policzek. Chichot urywa się w połowie; Harding zamiera z ustami rozciągniętymi w nerwowym uśmiechu, a rękami zawieszonymi w górze pośród błękitnego papierosowego dymu. Trwa w tej pozie przez moment, po czym oczy zwężają mu się w chytre szparki; zwraca je wolno na McMurphy’ego i szepcze tak cicho, że muszę przysunąć się ze szczotką do jego fotela, żeby cokolwiek słyszeć.

      – Przyjacielu, może ty… jesteś wilkiem?

      – Do licha, nie jestem żadnym wilkiem, a ty żadnym królikiem. Ech, nigdy nie słyszałem takich…

      – Nie mów. To był ryk wilka.

      McMurphy wciąga głośno powietrze i zwraca się do stojących obok Okresowych.

      – Słuchajcie. Co z wami, u licha? Nie jesteście przecież aż tak szurnięci, żeby uważać się za zwierzaki!

      – Ja nie jestem – mówi Cheswick i staje przy McMurphym. – Nie jestem. Jak pragnę skonać, nie jestem żadnym królikiem.

      – Brawo, Cheswick. A wy, reszta, lepiej puknijcie się w głowę. Wmówiliście sobie te bzdury i trzęsiecie portkami przed jedną pięćdziesięcioletnią babą. Co wam takiego może zrobić?

      – No właśnie, co? – powtarza Cheswick i spogląda gniewnie na pozostałych.

      – Nie może kazać was wychłostać, przypalać rozgrzanym żelazem czy łamać na kole. To nie średniowiecze, te rzeczy reguluje prawo. Nie ma nic takiego, co by wam mogła…

      – W-w-widziałeś, co-co potrafi! Na ze-ze-zebraniu. – To Billy przemienił się w człowieka. Pochyla się ku McMurphy’emu i usiłuje coś jeszcze powiedzieć: usta ma mokre od śliny, twarz mu purpurowieje. W końcu odwraca się i odchodzi. – Ech, t-to nie ma s-sensu. Powinienem się z-zabić.

      – Na zebraniu? Co takiego widziałem na zebraniu? – woła za nim McMurphy. – Ja chromolę, zadawała tylko pytania, proste, dziecinnie łatwe pytania. Od pytań jeszcze nikt nie umarł!

      Billy zawraca.

      – Ale spo-spo-sposób, w jaki je z-za…

      – Musisz odpowiadać czy co?

      – Jeśli się nie od-odpowie, uśmiecha się tylko i z-z-zapisuje w zeszycie, a potem… potem… O, w dupie!

      Scanlon staje obok Billy’ego.

      – Jeśli nie odpowiadasz na jej pytania, Mack, swoim milczeniem przyznajesz jej rację. Tak samo załatwiają cię te skurwysyny w rządzie. Nie ma na nich sposobu. Można jedynie wysadzić cały ten burdel w powietrze. Wysadzić w powietrze!

      – Więc kiedy was o coś pyta, powiedzcie, żeby się odpierdoliła.

      – Właśnie! – woła Cheswick, wymachując pięścią. – Każcie jej się odpierdolić!

      – I wiesz, co będzie, Mack? Natychmiast zapyta: „Dlaczego akurat to pytanie tak pana zdenerwowało, panie McMurphy?”

      – Więc znów powiem, żeby się odpierdoliła. Ona i cały personel. Co mi mogą zrobić?

      Okresowi cisną się coraz bliżej. Tym razem Fredrickson odpowiada McMurphy’emu:

      – Co ci zrobią! Mogą ci przylepić etykietkę „potencjalnie groźny dla otoczenia” i wysłać piętro wyżej na oddział dla furiatów. Tak było ze mną. Trzy razy. Tych biednych bęcwałów na górze nie wypuszczają z oddziału nawet na sobotnie filmy. I nie mają telewizora!

      – A co więcej, przyjacielu, jeśli nadal będziesz objawiał agresywne skłonności i mówił im, żeby się odpierdolili, to wkrótce odwiedzisz wstrząsówkę, a później może i salę operacyjną albo…

      – Do licha, Harding, mówiłem ci już, że nie jestem jeszcze oblatany w szpitalnym żargonie.

      – Wstrząsówką, drogi McMurphy, nazywamy potocznie gabinet z aparaturą elektrowstrząsową. Aparatura ta z powodzeniem zastępuje środki nasenne, krzesło elektryczne i narzędzia tortur. Zabieg jest chytrze pomyślany: prosty i tak szybki, że niemal bezbolesny, ale nikt mu się nie chce poddać po raz drugi. Za nic.

      – Na czym to polega?

      – Przywiązują cię do stołu zabiegowego, jak na ironię losu akurat w kształcie krzyża, a zamiast korony cierniowej oplata ci głowę pierścień iskier elektrycznych, kiedy technicy przykładają ci do skroni elektrody. Dawka prądu za pięć centów przepływa ci przez mózg i jest to za jednym zamachem zabieg leczniczy, jak również kara za twoje agresywne i wyzywające zachowanie, a ponadto na okres od sześciu godzin do trzech dni, zależnie od odporności twojego organizmu, mają cię absolutnie z głowy. Nawet po odzyskaniu przytomności jeszcze przez wiele dni chodzisz zupełnie otępiały. Nie możesz jasno myśleć. Masz luki w pamięci. Po długiej kuracji elektrowstrząsowej możesz skończyć jak Ellis, którego widzisz tam przy ścianie. W wieku trzydziestu pięciu lat jest śliniącym się, moczącym portki idiotą. Albo możesz zamienić się w bezmyślny zlepek tkanek, który tylko je, wydala i wrzeszczy „pierdolę żonę”, jak Ruckly. Przyjrzyj się też dobrze Wodzowi Szczocie, który stoi obok ciebie, ściskając swoją imienniczkę.

      Harding wskazuje na mnie papierosem – za późno, żebym mógł uciec. Udaję, że nic nie rozumiem. Dalej zamiatam.

      – Słyszałem, że przed laty, kiedy elektrowstrząsy były naprawdę w modzie, Wódz otrzymał ich ponad dwieście. Wyobrażasz sobie, jakie spustoszenia musiały poczynić w jego i tak nadwątlonym mózgu? Spójrz na niego: ogromny dozorca. Zaiste, prawdziwy współczesny Indianin – ponaddwumetrowy automat do zamiatania, który boi się własnego cienia! Już wiesz, przyjacielu, czym mogą nas straszyć.

      McMurphy przypatruje mi się przez chwilę, a potem znów zwraca się do Hardinga.

      – Więc dlaczego, u licha, nie protestujecie? Jak się ma do tego ta gadka o demokratycznym oddziale, którą zafundował mi lekarz? Dlaczego nie zrobicie głosowania?

      Harding uśmiecha się i zaciąga wolno papierosem.

      – A za czym mamy głosować? Za tym, żeby oddziałowej nie wolno było zadawać pytań na zebraniach grupy? Za tym, żeby nie patrzyła na nas po swojemu? No, powiedz, McMurphy, za czym mamy głosować?

      – Kurwa, wszystko jedno! Głosujcie za czymkolwiek! Zrozumcie, musicie pokazać, że nie brak wam śmiałości, nie możecie pozwolić, żeby baba szarogęsiła się bezkarnie! Mówicie, że Wódz boi się własnego cienia, ale w życiu nie widziałem bandy większych tchórzy!

      – Mnie nie wliczaj! – woła Cheswick.

      – Dobra, koleś, może ty jesteś inny, ale pozostali