Название | Nasturcje i ćwoki |
---|---|
Автор произведения | Marcin Szczygielski |
Жанр | Поэзия |
Серия | |
Издательство | Поэзия |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-60000-60-1 |
Milczę z urazą i zastanawiam się, jak ją ukarać. Na razie nic mi nie przychodzi do głowy.
– Myślałam, że uradujesz się moim szczęściem – mówi Agnieszka idiotycznie tekstem jak z opery mydlanej.
– A z czego tu się cieszyć? – prycham. – Czy ty wiesz, jakie są statystyki wypadków? Co drugi kierowca ginie w wypadku!
– Nieeee, przesadzasz. Gdyby tak było, to rodzaj ludzki błyskawicznie by wyginął.
– To może nie co drugi, ale wielu.
– Oj, daj spokój. Chodź, zobaczysz, jaki jest śliczny.
W pierwszej chwili mam zamiar odmówić, ale ciekawość jest silniejsza. Zakładam kurtkę, bo mam na sobie stary domowy podkoszulek, i schodzimy na dół.
– Jestem taka szczęśliwa! – wykrzykuje Agnieszka, gdy wychodzimy na ulicę. – Nawet nie masz pojęcia… Ty, patrz! Czy to nie nissan Michała? Tam, po drugiej stronie!
Rzeczywiście! Przy przeciwległym krawężniku stoi dobrze mi znana czerwona micra, a przy kierownicy siedzi Michał. Robi mi się gorąco. To już przechodzi wszelkie granice! Dlaczego ten ćwok akurat teraz musiał podjechać pod mój dom, kiedy ja wyszłam zupełnie niezrobiona? Na pewno wyglądam jak skończone czupiradło, zero makijażu i fryzury, w tej okropnej spódnicy w czerwone kropki. Tak, czegoś podobnego można się po nim spodziewać. Padalec jeden, już on umie tak człowieka podejść i postawić w żenującej sytuacji. Jestem pewna, że celowo to zrobił. Nigdy już, obiecuję sobie, nie wyjdę z mieszkania bez makijażu. Nigdy. Nawet sgdy będę szła do piwnicy po słoik kiszonych ogórków, odstawię się jak na przyjęcie w ambasadzie.
Stoję jak wmurowana w chodnik. Michał przygląda mi się przez krótką chwilę, kiwa obojętnie głową i odjeżdża.
– Ach, jaka romantyczna sytuacja – wzdycha Agnieszka. – Też bym chciała, żeby moi byli faceci wystawali u mnie pod blokiem. Ale masz satysfakcję…
To jednak jest kretynka. Romantyczna sytuacja! Cham jeden po prostu mnie podszedł. Nie mam zamiaru o tym dyskutować.
– No! Gdzie masz ten samochód? – pytam lekko zniecierpliwiona.
– Tam da da dam! – symuluje werbel Agnieszka i pokazuje ręką burego rzęcha stojącego przy krawężniku. Patrzę na niego przez dłuższą chwilę i czuję, że poprawia mi się humor.
– To ma być ten… samochód?
– Tak! – wyraz dumy zastępuje na jej twarzy konsternacja. – A co? Nie podoba ci się?
Przez chwilę kontempluję w milczeniu rude plamy rdzy przy zderzakach, wgniecenia w drzwiach i rysy na karoserii.
– Przecież to kompletny gruchot – mówię w końcu.
– Jak to gruchot? Jaki gruchot? – zaperza się Agnieszka. – To klasyk! Tym citroenem jeździła Brigitte Bardot. To znaczy nie tym oczywiście, ale takim! W każdym razie bardzo podobnym! I chyba Bond też. A ty mówisz, że to gruchot?
– No wiesz, jak by to powiedzieć… Przecież on się ledwo kupy trzyma, nie?
– NIE! Jest w rewelacyjnym stanie jak na swoje lata!
– Właśnie. Te lata… On ma ze dwadzieścia lat jak nic.
– Dwadzieścia siedem! Ma dwadzieścia siedem lat. To BYŁBY gruchot, gdybym kupiła jakiegoś dziesięcio- czy jedenastoletniego, ale wtedy były zupełnie inne standardy, co nie?! Wiesz, jak oni to robili? No, bardzo dobrze robili! Nad wyraz solidnie! Dwadzieścia siedem lat… Ten citroen to prawdziwy antyk, właściwie egzemplarz muzealny. Cud, że coś takiego dostałam.
Widzę, że bardzo się przejmuje tym samochodem. Litościwie nie wspominam więc, że auto jest o dwa lata młodsze od nas. Skoro to ma być antyk, to jak by określiła w tym kontekście siebie – jako skamielinę?
– Ehem – mówię zatem wymijająco.
– To świetny wóz – dobitnie zaznacza Agnieszka, stukając palcem w karoserię. Coś brzęczy w środku przy każdym uderzeniu. – Świetny! Jestem z niego dumna. A jak go wyremontuję, będziesz mnie błagała, żebym cię przewiozła! Na kolanach będziesz błagała, co nie? A ja wtedy powiem: Kochana! – tak ci powiem: – Kochana!
– No to rzeczywiście mi powiesz! Aż mi w pięty pójdzie! – wpadam jej w słowo. Agnieszka groźnie marszczy brwi i ciągnie:
– Ja nie skończyłam, co nie?! Więc powiem ci: „Kochana, przecież chybabyś nie chciała jechać takim gruchotem? Co będzie, jeśli ktoś cię w nim zobaczy? Nie mogę do tego dopuścić, kochana!” – tak ci powiem! – „Dygaj autobusem, a ja na ciebie zaczekam na miejscu”. O! – Agnieszka nabiera tchu i rzuca mi w twarz: – Po prostu mi zazdrościsz!!!
To błąd. Duży. Dochodzę do wniosku, że nie będę więcej wielkoduszna i wygłaszam moją błyskotliwą koncepcję o antyku i skamielinie. Bardzo jestem zadowolona, że mi się nie zmarnowała, tylko trochę źle to wypowiadam ze zdenerwowania i wychodzi „skamleninina”, co oczywiście ta krowa od razu punktuje, marnując cały efekt. Trafia mnie szlag nagły, bo co mnie tu będzie taka poprawiała, która sama nie wymówi właściwie żadnego wyrazu, szczególnie trudniejszego. Oczywiście natychmiast jej to mówię plus: „zgarnij tego rupiecia na szufelkę i niech cię nie widzę”, co też jest całkiem zgrabne. Sama nie wiem, dlaczego tak jest, że jak się kłócę z Agnieszką, wychodzą mi doskonałe riposty, a przy Kindze szczytem miażdżącej odpowiedzi jest dla mnie drwiące „uech, chłe, chłech”. Agnieszka robi się purpurowa, odwraca się na pięcie i wsiada do swojego nowego rzęcha. Też mam zamiar oddalić się z godnością, ale postanawiam zaczekać i obejrzeć sobie jej odjazd. Obstawiam, że przejedzie najwyżej trzy metry, a potem wysiądzie i będzie zbierała różne części z jezdni. O ile oczywiście sama wcześniej nie wyleci z tego grata przez dziurę w podłodze. Ciekawe, jak w ogóle udało jej się tu doturlać. Stoję sobie zatem z ironicznym uśmiechem i wyniosłą miną, obserwując moją „przyjaciółkę”, do której – wiem to już na mur – nigdy więcej się nie odezwę. Agnieszka siedzi w citro-rzęcho-enie, gmerając przy kierownicy, ale nie odjeżdża. Coś zaczyna łomotać w silniku, ale po pięciu sekundach zapada cisza. Wreszcie pani „mam rewelacyjny wóz” otwiera okno po mojej stronie i krzyczy:
– No idź już! Idź! Nie masz tam w domu pilnej roboty? Na przykład starych gaci do zacerowania czy coś?
– Może i mam – odpowiadam spokojnie, bo nic innego nie przychodzi mi do głowy. – Ale najpierw sobie popatrzę, jak odfruwasz tą rakietą.
Odcień twarzy Agnieszki z czerwonego przechodzi niemal w fiolet. Zamyka okno, patrzy na mnie ze złością przez chwilę, po czym wysiada z samochodu, zamyka drzwi. Przystaje obok citroena i gapi się na mnie, dysząc z wściekłości.
– Żebyś ty zdechła! – rzuca wreszcie. Odwraca się plecami i rusza – ewidentnie w stronę przystanku autobusowego. Nawet nie mam ochoty jej przygadywać. Mój triumf jest absolutny.
Zgodnie z oczekiwaniami moja matka dzwoni następnego dnia, a właściwie następnej nocy, bo jest już grubo po dwudziestej czwartej.
– Dożyłam tego dnia, oj dożyłam! – zaczyna bez wstępów.
– Jest noc, a nie dzień – wzdycham do słuchawki. – Jeśli już, to dożyłaś tej nocy, oj dożyłaś.
– Nie mędrkuj mi tu, pyskata! Myślisz, że wszystkie rozumy pozjadałaś?
– Mamo, o tej porze nie myślę. Jest noc, chcę spać. Co się stało?
– Co się stało? Co się stało? Jakby nie wiedziała, co się stało! Rodzona córka przeciwko mnie!
– Mamo, nie jestem przeciwko tobie…
– Jak nie! Razemście to uknuli,