W pustyni i w puszczy. Henryk Sienkiewicz

Читать онлайн.
Название W pustyni i w puszczy
Автор произведения Henryk Sienkiewicz
Жанр Зарубежная классика
Серия
Издательство Зарубежная классика
Год выпуска 0
isbn



Скачать книгу

      — Nic mi nie zrobicie, gdyż przypłaciliby za moją krzywdę synowie Fatmy.

      — I to już zrozumiałeś? Ale pamiętaj, że gdyby nie ja, byłbyś spłynął krwią pod korbaczem Gebhra — ty i mała bint także.

      — Wstawię się też tylko za tobą, a Gebhr pójdzie na powróz.

      Na to Idrys popatrzył na niego przez chwilę jakby ze zdziwieniem i rzekł:

      — Życie nasze nie jest jeszcze w twoich rękach, a ty przemawiasz już do nas jak nasz pan...

      Po chwili zaś dodał:

      — Dziwny z ciebie uled (chłopiec) i takiego jeszcze nie widziałem. Byłem dotychczas dobry dla was, lecz ty się miarkuj i nie groź.

      — Bóg karze zdradę — odpowiedział Staś.

      Było jednak rzeczą widoczną, że pewność, z jaką mówił chłopak, w połączeniu ze złą wróżbą pod postacią węża, który zdołał umknąć, zaniepokoiła w wysokim stopniu Idrysa. Siadłszy już na wielbłąda powtórzył kilkakrotnie: „Tak! ja byłem dla was dobry!”, jakby na wszelki wypadek chciał wrazić to Stasiowi w pamięć, a następnie zaczął przesuwać ziarnka różańca wyrobione ze skorupy orzecha dum i modlić się.

      Koło godziny drugiej po południu upał, mimo iż pora była zimowa, uczynił się niezwykły. Na niebie nie było żadnej chmurki, ale krańce widnokręgu poszarzały. Nad karawaną unosiło się kilka sępów, których rozpostarte szeroko skrzydła rzucały ruchome, czarne cienie na płowe piaski. W rozpalonym powietrzu czuć było jakby swąd. Wielbłądy nie przestając pędzić poczęły dziwnie chrząkać. Jeden z Beduinów zbliżył się do Idrysa.

      — Zanosi się na coś niedobrego — rzekł.

      — Co myślisz? — zapytał Sudańczyk.

      — Złe duchy zbudziły wiatr śpiący na zachodzie pustyni, a ów wstał z piasków i bieży ku nam.

      Idrys podniósł się nieco na siodle, popatrzył w dal i odpowiedział:

      — Tak jest. Idzie z zachodu i południa, ale on nie bywa tak wściekły jak khmasin.

      — Trzy lata temu zasypał jednak koło Abu-Hamel całą karawanę, a odwiał ją dopiero zeszłej zimy. Ualla! Może mieć dosyć siły, by pozatykać nozdrza wielbłądów i wysuszyć wodę w workach.

      — Trzeba pędzić, by zawadził nas jednym tylko skrzydłem.

      — Lecimy mu w oczy i nie potrafimy go ominąć.

      — Im prędzej przyjdzie, tym prędzej przewieje.

      To rzekłszy Idrys uderzył wielbłąda korbaczem, a za jego przykładem poszli inni. Przez jakiś czas słychać było tylko tępe razy grubych batów, podobne do klaskania w dłonie, i okrzyki: yalla!... Na południowym zachodzie białawy przedtem widnokrąg pociemniał. Upał trwał ciągle i słońce paliło głowy jeźdźców. Sępy wzbiły się widocznie bardzo wysoko, albowiem cienie od ich skrzydeł malały coraz bardziej, a w końcu znikły zupełnie.

      Uczyniło się duszno.

      Arabowie krzyczeli na wielbłądy, póki nie wyschły im gardła, po czym umilkli i nastała cisza śmiertelna, przerywana stękaniem zwierząt. Małe dwa liski piaskowe o ogromnych uszach przemknęły się koło karawany, uciekając w stronę przeciwną.

      Ten sam Beduin, który poprzednio rozmawiał z Idrysem, ozwał się znowu jakimś dziwnym, jakby nie swoim głosem:

      — To nie będzie zwykły wiatr. Ścigają nas złe czary. Wszystkiemu winien wąż...

      — Wiem — odpowiedział Idrys.

      — Patrz, powietrze drży. Tego nie bywa w zimie.

      Jakoż rozpalone powietrze poczęło drgać, a wskutek złudzenia oczu jeźdźcom wydało się, że drgają i piaski. Beduin zdjął z głowy przepoconą myckę i rzekł:

      — Serce pustyni bije trwogą.

      A wtem drugi Beduin, jadący na czele jako przewodnik wielbłądów, odwrócił się i jął wołać:

      — Idzie już! idzie!

      I rzeczywiście wiatr nadchodził. W oddali pojawiła się jakby ciemna chmura, która czyniła się w oczach coraz wyższą i zbliżała się do karawany. Poruszyły się też naokół najbliższe fale powietrza i nagle podmuchy poczęły skręcać piasek. Tu i ówdzie tworzyły się lejki, jakby ktoś wiercił kijem powierzchnię pustyni. Miejscami wstawały chybkie wiry, podobne do kolumienek cienkich u spodu, a rozwianych jak pióropusze w górze. Ale wszystko to trwało przez jedno mgnienie oka. Chmura, którą pierwszy ujrzał przewodnik wielbłądów, nadleciała z niepojętą szybkością. W ludzi i zwierzęta uderzyło jakby skrzydło olbrzymiego ptaka. W jednej chwili oczy i usta jeźdźców napełniły się kurzawą. Tumany pyłu zakryły niebo, zakryły słońce i na świecie uczynił się mrok. Ludzie poczęli tracić się z oczu, a najbliższe nawet wielbłądy majaczyły jak we mgle. Nie szum — bo na pustyni nie ma drzew — ale huk wichru głuszył nawoływania przewodnika i ryk zwierząt. W powietrzu czuć było taką woń, jaką wydaje czad węgli. Wielbłądy stanęły i odwróciwszy się od wiatru, powyciągały długie szyje w dół, tak że nozdrza ich dotykały prawie piasku.

      Sudańczycy nie chcieli jednak pozwolić na postój, gdyż karawany, które się wstrzymują w czasie huraganu, bywają często zasypywane. Najlepiej wtedy jest pędzić razem z wichrem, ale Idrys i Gebhr nie mogli i tego uczynić, albowiem w ten sposób wracaliby do Fajumu, skąd spodziewali się pogoni. Więc gdy pierwsze uderzenie przeszło, pognali znów wielbłądy.

      Nastała chwilowa cisza, lecz rudy mrok rozpraszał się bardzo powoli, albowiem słońce nie mogło przebić się przez tumany zawieszone w powietrzu. Grubsze i cięższe drobinki piasku poczęły jednak opadać. Napełniły one wszystkie szpary i załamania w siodłach i zatrzymywały się w fałdach odzieży. Ludzie i zwierzęta za każdym oddechem wciągali pył, który drażnił ich płuca i skrzypiał w zębach.

      Przy tym wicher mógł się zerwać na nowo i przesłonić całkiem świat. Stasiowi przyszło na myśl, że gdyby w chwili takich ciemności znalazł się na jednym wielbłądzie z Nel, to mógłby go zawrócić i uciekać z wiatrem na północ. Kto wie, czyby dostrzeżono ich wśród mroku i zamętu żywiołów, a jeśliby zdołali dotrzeć do pierwszej lepszej wioski nad Bahr-Jussef przy Nilu, byliby ocaleni — Idrys i Gebhr nie ośmieliliby się nawet ich ścigać, albowiem wpadliby natychmiast w ręce miejscowych zabtiów.

      Staś zważywszy to wszystko trącił w ramię Idrysa i rzekł:

      — Daj mi gurdę z wodą.

      Idrys nie odmówił, gdyż jakkolwiek rano skręcili znacznie w głąb pustyni i byli dość daleko od rzeki, mieli wody dość, a wielbłądy napiły się obficie w czasie nocnego postoju. Prócz tego, jako człowiek obeznany z pustynią, wiedział, że po huraganie przychodzi zwykle deszcz i wyschnięte khory zmienia chwilowo na strumienie.

      Stasiowi chciało się rzeczywiście pić, więc pociągnął dobrze wody, po czym nie oddając gurdy trącił znowu w ramię Idrysa.

      — Zatrzymaj karawanę.

      — Dlaczego? — zapytał Sudańczyk.

      — Dlatego że chcę przesiąść się na wielbłąda małej bint i dać jej wody.

      — Dinah ma większą gurdę od mojej.

      — Ale jest łakoma i pewnie ją wypiła. Musiało się też nasypać dużo piasku do siodła, które uczyniliście podobnym do kosza. Dinah nie da sobie z tym rady.

      — Wiatr zerwie się za chwilę i znów wszystko zasypie.

      — Tym bardziej mała bint będzie potrzebowała pomocy.

      Idrys