Название | Nabór |
---|---|
Автор произведения | Vincent V. Severski |
Жанр | Шпионские детективы |
Серия | Zamęt |
Издательство | Шпионские детективы |
Год выпуска | 0 |
isbn | 9788381433846 |
Być może dlatego tak powoli szedł po schodach, że chciał choć na chwilę odsunąć od siebie to, co i tak chce i musi zrobić.
Ostatnie stopnie pokonał normalnym krokiem. Otworzył drzwi. Zaciągnął się powietrzem i z zadowoleniem stwierdził, że po dramatycznej śmierci pary kochanków nie zostało już śladu. Z konsoli przy drzwiach wziął swój smartfon i zasiadł w fotelu. Butelkę z metaxą postawił obok na podłodze.
Włączył smartfon. Po chwili, gdy już się zalogował, na SafeOne pojawiła się informacja, że ma wiadomość od Witka i trzy nieodebrane połączenia od Marii, a na zwykłym telefonie – cztery z ośrodka Złote Brzozy.
Najpierw jednak wybrał numer pizzerii Positano i zamówił dużą quattro stagioni.
Zanim zadzwoni do Romana i będzie z nim rozmawiał o wojnie i pokoju, musi jeszcze skontaktować się z ośrodkiem. Cztery nieodebrane połączenia wskazywały, że zdarzyło się to, na co od dawna był przygotowany. Nie czuł żadnego bólu, raczej ulgę, trochę żal.
– No! Nareszcie! – usłyszał w słuchawce podniesiony głos pani Wandy i od razu wiedział, że Józef wciąż żyje. Ku swemu zdumieniu poczuł radość. – Mieliśmy tu dramatyczną sytuację – tłumaczyła opiekunka. – Pan Józef miał wypadek, ale niech się pan nie denerwuje, wszystko jest już dobrze.
– Dowiem się w końcu, co się stało? – zniecierpliwił się Dima.
– Dzisiaj podczas obiadu – zaczęła wyraźnie poruszona pani Wanda – pan Józef siedział obok pana Wiktora, tego… wie pan…
– No wiem! – rzucił, choć nie wiedział.
– Na obiad było gotowane mięsko, takie mięciutkie, żeby, wie pan, oni mogli je zjeść, takie kotleciki, no i wie pan… Pan Józef ma dobrą protezę i może spokojnie zjeść takie kotleciki, ale panu Wiktorowi wczoraj złamała się proteza, a zapasowa słabo siedzi, bo mu…
– Proszę pani! – Dima podniósł głos. – Co się stało? Dowiem się wreszcie?
– No więc… pan Józef zjadł swojego kotleta pierwszy i zabrał kotlet panu Wiktorowi. Pan Wiktor zaczął krzyczeć, wie pan, i chciał odebrać swój kotlet, ale pan Józef włożył go cały do ust i kiedy się szarpali, to on ten kotlet połknął i stanął mu w gardle, no bo, wie pan, był całkiem duży. No i wtedy pan Józef zsiniał, stracił oddech i po chwili przytomność. Zobaczyła to nasza Galina, wie pan która?
– Wiem.
– Wsadziła mu palce do gardła i udało się jej w końcu wyciągnąć ten kotlet, ale pan Józef wciąż był nieprzytomny i robiliśmy reanimację, bo był nasz pielęgniarz… i udało się na szczęście, dzięki Bogu. Odzyskał przytomność, ale niestety złamała się jego proteza i wie pan… nie da się jej naprawić.
– To co z nim teraz jest? – zapytał Dima już spokojnym głosem.
– Jest w szpitalu w Konstancinie, bo mu Galina trochę to gardło poraniła, no i jest na obserwacji. Ale najbardziej, wie pan, to potrzebna byłaby nowa proteza.
– Pani Wando, jestem teraz za granicą, ale jak wrócę, to się tym zajmę. Na razie dawajcie mu przetarte jedzenie albo coś takiego. Chyba wiecie, co trzeba robić.
– Oczywiście, oczywiście – grzecznie potwierdziła pani Wanda i Dima się rozłączył, ale natychmiast znów wybrał numer ośrodka.
– Przepraszam, że tak zakończyłem. Bardzo proszę podziękować w moim imieniu pani Galinie. Jak przyjadę, to podziękuję jej osobiście – dorzucił uprzejmym tonem. – Przepraszam, byłem trochę niegrzeczny… Przepraszam.
– Wszystko w porządku – zapewniła pani Wanda. – Oczywiście przekażę podziękowania.
Dimie ulżyło. Józef żył, choć będzie miał trudności z jedzeniem i nie mniejsze z mówieniem. Jednak jego myśli utkwiły przy jakiejś Galinie, Ukraince, która wpychając swoją spracowaną rękę do gardła Józefa i wyrywając stamtąd skradziony kotlet, uratowała życie złośliwemu dziewięćdziesięciolatkowi, którego nikt nie lubił. Poczuł do anonimowej Galiny sympatię, a właściwie wdzięczność. Obudziły się w nim uczucia, jakich nie pamiętał od lat, i to do kobiety, którą pewnie widział, ale nawet nie pamiętał, jak wygląda.
Życie to jednak suma naszych wyborów… A może przypadków, a może bzdur? – przyszło mu na myśl, ale nie był pewny, czy tak jest w rzeczywistości, czy to tylko chwilowe zauroczenie. Poczuł jednak, że to całkiem dobra zasada, by ją wykorzystać w rozmowie z Romanem jako motyw swojej decyzji. Najpierw jednak musiał skontaktować się z Marią.
Esemes od Witka – przypomniał sobie i natychmiast go otworzył: Nagranie jest. Bardzo ładnie wyszedłeś.
Pierwsza dobra wiadomość – pomyślał i nagle do niego dotarło, że przecież ma jeszcze na głowie sprawę Arsena Fiedotowa i musi poinformować o niej Romana.
A może odpuścić sobie tego Rosjanina? W końcu i tak nie wiem, czego chce. Bo jeśli Rosjanie zamierzają teraz rozpocząć jakąś grę, to nie mam na nią ani czasu, ani siły.
Przyślij mi ten plik – odpisał Witkowi i wybrał numer Gerber, ale nie odebrała. Po chwili zadzwonił jeszcze raz, z podobnym skutkiem.
W tym czasie Maria siedziała w sekretariacie Wesołowskiego i czekała, aż ją przyjmie. Nie wiedziała, po co ją wezwał. Nowa sekretarka, która przyszła razem z szefem, udawała, że jej nie widzi, i z zapałem oddawała się dziurkowaniu dokumentów. Po kilkunastu minutach otworzyły się drzwi i wysunęła się z nich siwa głowa szefa.
– Pani tu siedzi, czeka i nigdzie nie chodzi. Pojedziemy do premiera – rzucił obcesowo, uśmiechnął się i znikł.
Maria jednak nie poczuła się zdezorientowana jego zachowaniem. Wesołowski był słabym graczem i nie potrafił panować nad mimiką. Swoje intencje objawiał na twarzy chwilę przedtem, nim je wypowiedział. Była to jego cecha wrodzona, więc na szpiega się nie nadawał, ale z tego samego powodu premier uznał, że będzie dobrym szefem.
Po półgodzinie, gdy minęła już szesnasta, z gabinetu wyszedł pułkownik Marek Bruker, dyrektor biura współpracy z zagranicą, a za nim James Bragg, łącznik CIA, i Zeew Horan, łącznik Mosadu. Łącznicy pozdrowili Gerber służbowym uśmiechem, a Bruker omiótł ją przenikliwym spojrzeniem. Ten przystojny sześćdziesięciolatek o wydętych ustach i krzaczastych brwiach był najdłużej urzędującym dyrektorem biura. Nie lubił kobiet, a Stokrotki szczególnie, bo podlegała bezpośrednio szefowi.
Na koniec z gabinetu wypłynął zapach whisky.
Karawana przeszła do gabinetu zastępcy po drugiej stronie sekretariatu, a Wesołowski zamaszystym gestem zaprosił Gerber do siebie. Pierwsza jednak wsunęła się sekretarka, która przystąpiła do zbierania ze stołu szklanek i filiżanek. Dopiero gdy skończyła, Gerber mogła usiąść. Tymczasem Wesołowski, strzepując wodę z rąk, wrócił ze swojej łazienki i zasiadł za biurkiem.
Nie ma ręcznika? – pomyślała Maria ze zdziwieniem.
– Przepraszam, pani naczelnik, że musiała pani czekać, ale sprawa jest pilna i bałem się, że mi pani gdzieś zniknie – zaczął Wesołowski.