Saab. Bang&Olufsen. Niekończąca się opowieść... Oto ja. Oto człowiek. Oto człowiek, który od dziecka miał wszystko: kochających siebie i jego rodziców, ciepły dom, dobry start, życie w dostatku, zdrowy rozsądek, łeb na karku. Jak można było to wszystko tak spierdolić i zostać z niczym? W którym miejscu i co poszło nie tak?
Głupie pytanie. Nie, nie głupie – nie ma głupich pytań. Są tylko głupie odpowiedzi. A ja tak naprawdę chyba znam odpowiedź...
– Przemyślał pan to dobrze? – pyta Kurczyk.
– Nie, wpadłem na to dopiero teraz. Ale czasem lepiej za długo się nie zastanawiać, wie pan? Bo można się jeszcze rozmyślić.
– Rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady? – Kurczyk rzuca sucharem. – O to panu chodzi?
– Żeby pan wiedział. Może niekoniecznie w Bieszczady. Mógłbym zostać przewodnikiem sudeckim. Albo nawet niech będą te Bieszczady. Mógłbym być, bo ja wiem... drwalem. Mógłbym wypalać węgiel drzewny. Albo pracować przy jakimś gospodarstwie agroturystycznym, za darmo, tylko za wikt i opierunek. Oporządzać zwierzęta i tak dalej...
– Nie pracował pan nigdy fizycznie, co? Ani nie uprawia pan żadnego sportu?
– Skąd pan to może wiedzieć? – pytam z uśmiechem, bo Kurczyk zaczyna mi przypominać Cygankę zaczepiającą ludzi na mieście i zadającą im bezsensowne, choć brzmiące zagadkowo pytania, które mają ich zaintrygować, zatrzymać przez chwilę i w konsekwencji pozbawić paru złotych.
Zabijanie czasu może być nawet zabawne, jak się okazuje. Wzrok Kurczyka przenosi się z mojej twarzy na moje dłonie.
– Widzę pańskie ręce. Ręce inteligenta, jak mawiał mój ojciec. Niesplamione pracą, tak też mawiał, ale oczywiście się mylił. To był prosty człowiek, dla niego pobrudzenie się ziemią, węglem czy smarem było równoznaczne z tyraniem, natomiast grzebanie w papierach było lenistwem. Plamy z tuszu na palcach były dla niego świadectwem fizycznej ułomności. A pańskie ręce są zadbane. Nie bije się pan w ringu czy na macie, bo pana nos i palce by o tym świadczyły. Nie trzyma pan rakiety ani wioseł, bo nie ma pan otarć ani blizn... Miewa pan w nich wyłącznie ołówek albo komputerową mysz, nieprawdaż?
– Zawsze mogę biegać, prawda?
– Ładne spodnie... – patrzy znacząco na moje uda.
Mam na sobie Hilfigery, stretche, slim fit, siedem stów za parę. Gdybym miał kupić sobie spodnie dzisiaj, musiałbym iść po nie do lumpeksu.
– I...? – pytam.
– Opinają szczupłe nogi człowieka, który przywykł do poruszania się samochodem i windą, a chodzi wyłącznie po pomieszczeniach w budynkach, ewentualnie podejmuje pan nadludzki wysiłek przejścia z parkingu do galerii handlowej. Mylę się?
Kurczyk ma rację. Moją ostatnią aktywność sportową spowijają mroki niepamięci. Są tylko narty, ale narty się nie liczą, stanowią tylko towarzyski wybryk nieźle sytuowanego architekta.
Stanowiły.
– Nie – odpowiadam, a rozbawienie w moim głosie znika jak dym na wietrze. – Nie myli się pan.
– Więc drwalem pan raczej nie zostanie.
– Czyli Bieszczady odpadają – wzdycham. – Zostają Karkonosze. Może być. Lubię je.
– Ja też. Pewnie dlatego mieszkam w ich okolicy.
– Naprawdę? Nie jest pan z Warszawy?
– Nie – Kurczyk śmieje się cicho. – A co, wyglądam, jakbym był?
– Cóż, człowiek jest tylko więźniem własnych wyobrażeń. Skoro jedzie pan ze Szczecina do Warszawy i nie jest pan ze Szczecina...
– A kto powiedział, że jadę do Warszawy? – uśmiech Kurczyka jest teraz chytry. – Może jadę do Poznania i tam mam przesiadkę do Wrocławia?
– Przedstawiając się powiedział pan, że spędzimy ze sobą całą noc. W Poznaniu mamy być przed drugą...
– Dobrzeee – rzadkie brwi Kurczyka unoszą się. – Dobrze pan kombinuje! Ale to, że jadę do Warszawy, niekoniecznie musi oznaczać, że tam mieszkam. Bo mogę tam na przykład tylko pracować, prawda?
– Prawda. A gdzie pan mieszka?
Zabijam czas, ale coraz mniej myślę o zabijaniu, a coraz więcej o Kurczyku. Intryguje mnie.
– W Świeradowie – odpowiada wesoło. – To co prawda Izery, ale do Karkonoszy blisko.
– Dużo roboty dla księgowego to w Świeradowie chyba nie ma? – pytam zdziwiony.
– Nie, dlaczego? – on też się dziwi. – Pan wie, ile tam jest pensjonatów, knajpek i innych przybytków? To wszystko działalność gospodarcza, ci ludzie potrzebują takich jak ja. Dlatego dzielę pracę między Warszawkę i Świeradów. I jakoś sobie radzę...
– To miło – bąkam i w tym samym momencie czuję, że za chwilę znów będę musiał iść do toalety.
Jest we mnie przekonanie, nie podejrzenie, a właśnie przekonanie, że im bliżej miasta stołecznego Warszawy będziemy, tym częściej będę musiał korzystać z ciasnego pomieszczenia na końcu wagonu. Taka kłopotliwa zależność. Tak jak teraz.
Chcę wstać, kiedy słyszę, że z tyłu konduktor zaczyna sprawdzać bilety. Stwierdzam, że wytrzymam jeszcze chwilę. Gdyby nie było mnie teraz na miejscu, a potem, po powrocie z toalety jakimś cudem bym zasnął, konduktor obudziłby mnie, żebym pokazał mu bilet. Wyciągam go więc z kieszeni i z zaskoczeniem widzę, że Kurczyk nie ma papierowego biletu, tylko elektroniczny. Patrzę, jak uaktywnia komórkę, wyświetla plik z kodem QR i dziwię się, sam nie wiem czemu.
– Nowoczesność w domu i zagrodzie – Kurczyk szczerzy się do mnie, kiedy spostrzega mój wzrok.
– Gratuluję – mruczę.
Konduktor kasuje mój bilet i skanuje kod z komórki Kurczyka. Kiedy nas mija, wstaję i wlokę się w kierunku toalety. Odczekuję aż opuści ją mężczyzna o świńskim karku. Zostawia za sobą smród przetrawionego, tłustego żarcia, potu i papierosowego dymu, od którego czuję mdłości. Mimo to wchodzę do środka, natykając się od razu na swoje odbicie w wielkim lustrze, wielkim tylko dlatego, że zajmuje pół ściany. W tej klitce wszystko wygląda na większe, powinna być miejscem terapii dla ludzi z kompleksem niższości na tle wzrostu albo małego ptaszka. Moja twarz też wydaje mi się większa. Moja zmęczona twarz, której boję się spojrzeć w oczy. Boję się tego, co w nich zobaczę oprócz zmęczenia. Mimo to opieram się rękami o umywalkę i spoglądam. Jest w nich pustka. Zmęczenie, a za nim ta pustka, bezdenna i beznadziejna. A gdzieś w tej pustce tkwi żona mojego wspólnika, Barcza.
I kiedy tak patrzę w swoją wychudłą twarz z podkrążonymi oczami, słyszę straszliwy pisk i czuję szarpnięcie, które rzuca mną o ścianę. Pociąg zaczyna gwałtownie zwalniać, a ja, wciąż przyciśnięty do ściany toalety, czuję, jak moje ciało poddawane jest przeciążeniu, które niemal rozpłaszcza mnie na zimnej stali. Przypominam sobie, jak Kurczyk w bardzo plastyczny sposób opisywał, co dzieje się z ludzkim ciałem podczas katastrofy. I to mi nie pomaga. Nagle gaśnie światło i obejmują mnie macki przeraźliwego strachu. Wyciskają z płuc powietrze, mrożą mięśnie i parzą żółcią podchodzącą do gardła. To nie jest zwykle hamowanie. To hamowanie awaryjne. Czuję wibracje, w jakie wpadł wagon. Cała jego konstrukcja przenosi mechaniczny wysiłek hamulców zaciskających się na obręczach kół, drżeniem zarażają się kolejne jej elementy, aż wreszcie to pomnożone przez masę dygotanie dociera do panelu ściany, na której jestem rozpłaszczony i przechodzi na mnie. Na mój policzek, na twarz i poprzez szyję na resztę mojego ciała.