Название | Legion Nieśmiertelnych. Tom 3. Świat Postępu |
---|---|
Автор произведения | B.V. Larson |
Жанр | Зарубежная фантастика |
Серия | |
Издательство | Зарубежная фантастика |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-66375-60-4 |
– Mam gdzieś jej motywy. Chcę, żeby poniosła porażkę… teraz jeszcze bardziej niż kiedykolwiek. Są już jakieś wstępne wyniki głosowania?
– Nie ma żadnych oficjalnie potwierdzonych. Ale to chyba oczywiste, że nie spodobał się jej twój list otwarty, w których zachęcałeś do głosowania przeciw. Nie zadawałaby sobie tyle trudu, żeby cię zdyskredytować, gdyby była przekonana, że głosowanie idzie po jej myśli.
Gdy dotarliśmy do portu kosmicznego, było już ciemno. Podejrzliwie zmrużyłem powieki, kiedy zjechaliśmy na parking. Czy w ogóle było tu bezpiecznie? Musiałem myśleć jak przebiegły oficer, aby przewidzieć, co może mnie za chwilę czekać.
Wysiedliśmy z auta, a Natasha przesunęła palcem po stuku, by wybrać polecenie „do domu”. Dzięki temu samochód bezpiecznie dotrze pod jej dom, oddalony o kilkaset mil na północ. W tych czasach większość pojazdów poruszała się na autopilocie, jednak takie przejażdżki były powolne i nużące. Wolałem kierować sam.
Skierowaliśmy się w stronę olbrzymiego ciemnego zarysu czekającej na nas barki, majaczącej prawie milę przed nami. Nieświadomie zacząłem rozglądać się po porcie, jakbym oczekiwał, że skądś wyskoczy strzelec i otworzy do nas ogień. To dlatego, że odnosiłem wrażenie, iż Ziemia przestała być neutralnym gruntem. Nawet Atlanta wydawała się wrogim terytorium. Powiedziałem sobie, że popadam w jakąś paranoję, i usiłowałem stłumić złe przeczucia.
Obejrzałem się, słysząc brzęczący odgłos. Od wejścia nadjeżdżał w naszą stronę jakiś pojazd. Poruszał się szybko… zbyt szybko.
Sięgnąłem po pistolet, ale oczywiście nie miałem go przy sobie. Legionistom zwykle nie pozwalano na wynoszenie uzbrojenia poza bazę. Było produkowane przez kosmitów i zbyt cenne. W większości okręgów obywatelom nie wolno było posiadać nawet tracha, czyli małego karabinka.
Popchnąłem Natashę, obróciłem ją dookoła i usunąłem z drogi. Sam przesunąłem się w przeciwnym kierunku. Uznałem, że kierowca tej niewielkiej jednoosobowej machiny może poturbować jedno z nas, ale nie było powodu pozwolić mu rozjechać nas oboje za jednym zamachem.
– Co… – zaczęła Natasha, która w tym czasie stukała w ramię i nie patrzyła, co się dzieje. Potem dostrzegła rozpędzony pojazd i szybko odsunęła się w kierunku, w którym ją popchnąłem.
Zmierzchało już i widziałem tylko tyle, że kierowca jest niski. Skierował dziwną maszynę ku mnie. Wydawał się zwalniać, choć niewystarczająco. W ostatniej chwili gwałtownie zahamował i pojazd wpadł w poślizg. W końcu nieznajomy przewrócił się wraz z pojazdem i przesunął się obok mnie po tym, jak odskoczyłem na bok. Spod błotników dużego, pojedynczego koła okrążającego całą maszynę prysnęły iskry.
Gdy facet mnie mijał, wyciągnąłem rękę. Chwyciłem zasłonę jego kasku i zerwałem go z trzaskiem. Kierowca szarpnął głową i fiknął do tyłu.
Reflektory pobliskiej barki pomogły mi rozpoznać jego twarz. Carlos. Dziwny pojazd znieruchomiał, a gdy jego właściciel stanął na nogi, rzuciłem w niego kaskiem. Złapał go, chwiejąc się i klnąc.
– Mało mi dyńki nie urwałeś! – zawołał z wyrzutem. – Rzeczywiście jesteś gniewnym i gwałtownym człowiekiem, McGill! W sieci mieli rację!
Carlos był śniadym gościem, przysadzistym jak hydrant. Miał grube kończyny i burzę czarnych, kręconych włosów. Pochodził z Chicago, a jego charakter był na to wystarczająco przekonującym dowodem.
W tym momencie miałem ochotę go zastrzelić, więc może to dobrze, że nie miałem pod ręką spluwy. Uspokoiłem się, wytężając całą swoją wolę, i zbliżyłem się do jego osobliwego pojazdu, by się mu przyjrzeć.
– Co to, u diabła, jest? – zapytałem. – I dlaczego próbowałeś mnie tym zabić?
– To jednoosobowy aerocykl – wyjaśnił. – Nówka sztuka, prosto od Rigelów. Jeździ jak marzenie i jest bezpieczny dla humanoidów. Gwarantuję!
– Za to dla kretynów już niestety nie jest taki bezpieczny – stwierdziła Natasha, wpatrując się w naszego znajomego.
Carlos patrzył to na mnie, to na nią i w końcu uniósł ręce.
– O co wam chodzi? Nie cieszycie się, że mnie widzicie? Siedzę sobie na plaży na Florydzie, a tu nagle przychodzi wezwanie na zbiórkę. To jest najbliższy port kosmiczny w dystrykcie, więc przyjechałem tak szybko, jak się dało. A powiem ci, złotko, że to cacko potrafi się rozpędzić!
– Wszystko pięknie – odpowiedziałem. – Ale co zamierzasz zrobić z nim na barce? Nie możesz ot tak zostawić go tutaj. Chyba że nie chcesz go już nigdy oglądać.
Carlos uśmiechnął się od ucha do ucha.
– I tu się mylisz. Otóż mogę go zabrać na barkę.
Podszedł do maszyny i stuknął w panel sterowania. Widziałem, że zamiast ekranu znajdowały się na nim kolorowe kuliste lampki wyświetlające trójwymiarowe symbole. Wiele urządzeń z terytorium Rigelów było zbudowanych w ten sposób. Nie byliśmy w stanie zrozumieć ich naturalnego języka, jednak dało się przywyknąć do ich symbolicznych, geometrycznych dźwigni i przycisków, jeśli poświęciło się temu trochę czasu.
Ku naszemu zaskoczeniu aerocykl zaczął się zmniejszać. Złożył się i skręcił. Ogólnie kurczył się jak balon, z którego uchodzi powietrze. Pojedyncza duża opona wokół pojazdu sflaczała i zanikła. Główny silnik zmienił się w chropowaty metalowy sześcian. Siedzenie kierowcy poskładało się samo jak kartka.
W ciągu minuty cały pojazd zamienił się w drżącą zbitkę o wielkości zbliżonej do skrzyni na owoce. Carlos podniósł go, pociągnął za boki i po chwili trzymał torbę podróżną, łącznie z paskiem na ramię.
– Elegancko, co nie? – Wyszczerzył zęby.
– Tak – przyznałem ze śmiechem. – Rzeczywiście fajna sprawa. Chodźmy już na rampę.
Pomaszerowaliśmy ku mrocznym wnętrznościom barki.
Nie było w niej tłoczno. Właściwie okazała się niemal pusta. To samo w sobie było dziwne. Spalanie paliwa, żeby posłać na orbitę mniej niż setkę pasażerów, nie było zbyt wydajne, jednak załoga właśnie tak zrobiła, nawet nie zapowiadając, że startujemy.
Sygnały alarmowe i parę nagranych komunikatów to było wszystko, co ostrzegło nas przed nadchodzącym przeciążeniem. Natasha, Carlos i ja zabezpieczyliśmy się, ściągając w dół barierkę ochronną i zapinając sprzączki pasów bezpieczeństwa.
– To wygląda aż za bardzo znajomo – stwierdził Carlos.
Nie odpowiedziałem od razu, więc postanowił rozwinąć myśl.
– Pamiętasz pierwszy raz, McGill? Wylecieliśmy zatrzaśnięci w tych pułapkach i zginęliśmy!
– Tak, pamiętam – odparłem. – Tyle tylko, że ja nie zginąłem. Przynajmniej nie wtedy.
– I co, oczekujesz, że cię wymasuję w ramach podziękowania? Nic z tego. Nie tym razem. Już spłaciłem tamten dług!
– Zamknij się, Carlos! – warknęła Natasha.
Chwilę jeszcze pogderał, ale potem faktycznie siedział cicho. Przez kilka minut. Gdy osiągnęliśmy orbitę i nasze ciała przestały odczuwać przytłaczający ciężar przyspieszenia, ożywił się na nowo.
– Wczoraj wieczorem dostałem twoją wiadomość, mistrzu! – oznajmił. – Wiesz, ten liścik miłosny, krótko